Graham Masterton

Dzieci zapomniane przez Boga


Скачать книгу

tylko w trochę innej formie.

      – Dobra, idziemy stąd – oznajmiła Newtonowi. – Chyba zaczynam po prostu świrować, i tyle.

      1 Crane (ang.) – żuraw (przyp. tłum.). [wróć]

      2 Samuel Taylor Coleridge, Kubla chan, przeł. Stanisław Kryński (przyp. tłum.). [wróć]

      4

      Doktor Macleod wpatrywał się w fotografię przez niemal dziesięć minut, zanim doktor Symond wreszcie zapytała:

      – No i? Co z tym zrobimy? – Po chwili wahania dodała: – Proszę pana?

      Macleod wziął głęboki oddech i powoli wypuścił powietrze z płuc. Tak samo się zachowywał, kiedy musiał powiedzieć jakiejś matce, że urodziła martwe dziecko.

      – Będę z tobą całkowicie szczery, Caroline. Nie mam pojęcia. Czy ono może przeżyć poza organizmem matki? Czy w ogóle może przeżyć? A jeśli będzie żyło, módlmy się dla jego dobra, żeby tak się nie stało, to co je czeka w przyszłości?

      Doktor Bhaduri spoglądał na zdjęcie płodu ponad ramieniem doktora.

      – Trudno powiedzieć, czy to chłopiec czy dziewczynka.

      – Trudno powiedzieć, czy to w ogóle jest człowiek – sprecyzował doktor Macleod. – Cóż, oczywiście to musi być człowiek, skoro został poczęty w macicy tej nieszczęsnej kobiety. Wydaje się, że ma mózgi, kręgosłup, ale jego ciało jest straszliwie niedorozwinięte. No i te wszystkie kończyny. Myślę, że pytanie o płeć nie ma w tym przypadku znaczenia. Ten stwór nigdy nie będzie decydował, czy nosić spodnie czy sukienki, prawda? – Na chwilę umilkł. – Przepraszam. To było trochę nie na miejscu. Jednak w trakcie mojej dwudziestosiedmioletniej praktyki nigdy nie miałem do czynienia z niczym podobnym. A przecież widywałem już naprawdę zdeformowane płody, wierzcie mi. Ale w porównaniu z tym bracia syjamscy to bułka z masłem.

      Duncan, anestezjolog, pchnął podwójne drzwi wahadłowe i wszedł do sali przedoperacyjnej. Był łysy, a biały fartuch z trudem opinał jego wielki brzuch. Bardziej przypominał szefa kuchni niż lekarza.

      – Pacjentka jest już przygotowana, doktorze.

      Macleod po raz ostatni popatrzył na zdjęcie płodu i wstał.

      – Doskonale. Spotkajmy się więc z tym nieszczęsnym małym stworzeniem twarzą w twarz.

      Cała trójka poszła za Duncanem do sali operacyjnej, w której Chiasoka leżała już na stole, przykryta jasnozielonym prześcieradłem. Po przeciwnej stronie stołu operacyjnego czekała jedna z najbardziej doświadczonych położnych, obok stał na specjalnym stojaku ekran chirurgiczny przekazujący obraz w standardzie 4K. Młoda pielęgniarka sprawdzała instrumenty potrzebne doktorowi Macleodowi do przeprowadzenia cięcia cesarskiego.

      Gdy tylko doktor Macleod pojawił się przy stole, akuszerka uniosła prześcieradło, odsłaniając nabrzmiały brzuch Chiasoki.

      – Dziękuję ci, Glendo – powiedział lekarz i posłał jej mdły uśmiech człowieka, który z głęboką niechęcią miał za chwilę wypełnić swoje obowiązki zawodowe.

      Nasunął na twarz maskę chirurgiczną i poczuł ulgę na myśl, że nikt nie będzie mógł widzieć jego miny.

      – Podstawowe parametry w normie – powiedział Duncan, który zdążył już zasiąść przed monitorami. – Ciśnienie tętnicze dziewięćdziesiąt na sześćdziesiąt, temperatura ciała trzydzieści siedem stopni, tętno siedemdziesiąt pięć. Szesnaście oddechów na minutę.

      Doktor Macleod zobaczył, że na stoliku obok instrumentów chirurgicznych czeka już duża stalowa misa w kształcie nerki. Natychmiast po wydobyciu płodu z macicy miał go tam umieścić. Ładny mi płód, pomyślał. Ale czy mogę to inaczej nazwać?

      – Miejmy już to za sobą – powiedział, po czym skinął na doktora Bhaduriego i na doktor Symonds, aby stanęli po obu jego stronach.

      Zazwyczaj lubił, kiedy w czasie operacji grała muzyka, Morze Debussy’ego, ale dzisiaj chciał pracować w absolutnej ciszy, zakłócanej jedynie przez popiskiwanie kardiomonitora. Pielęgniarka podała mu skalpel numer 10 i doktor Macleod sprawnie wykonał pierwsze horyzontalne nacięcie powłok brzusznych. Wokół rany natychmiast pojawiła się krew, którą pielęgniarka szybko wytarła. Potem doktor rozciął cienką, lśniącą ścianę macicy.

      Doktor Bhaduri odwiódł brzegi rany za pomocą retraktorów i przytrzymał je w taki sposób, aby doktor Macleod mógł sięgnąć do środka i wydobyć płód.

      – O Jezu – wyszeptała doktor Symonds pod maską chirurgiczną.

      Zwykle po otwarciu macicy ukazuje się czubek głowy dziecka, a następnie jego twarz i mocno zaciśnięte oczy. W ciele Chiasoki zobaczyli jednak mieszaninę rurek przypominających grube cannelloni w misce, choć część tych rurek miała na końcach rzędy małych wypustek, które mogły być bardzo słabo rozwiniętymi palcami.

      Oczywiście doktor Macleod widział już te rurki czy macki, cokolwiek to było, na fotografii wykonanej w trakcie badania ultrasonograficznego i bardzo uważnie się im przyjrzał. Fakt ten jednak nie zmniejszył jego obrzydzenia ani przerażenia, jakie czuł, wydobywając je z macicy Chiasoki, ponieważ nie mógł mieć wątpliwości – widząc, jak przesuwają się jedna po drugiej, jak skręcają się i prostują – że dotyka czegoś, co rzeczywiście żyje.

      Doktor Symonds odwróciła się, zrobiła parę kroków i zwymiotowała pod ścianą sali operacyjnej. Duncan otwierał i zamykał usta, ale nie był w stanie wydobyć z siebie głosu, a położna i pielęgniarka stały w miejscu jak skamieniałe, mimo że doktor Macleod już wcześniej pokazał im fotografie i ostrzegł, że płód jest „katastrofalnie zdeformowany, ma nadmierną liczbę kończyn, a poza tym wiele innych wad”.

      Chociaż fotografie były bardzo wyraźne i szczegółowe, prezentowały nieruchomy obraz. Widok drżących i wijących się jak żmije rurek wstrząsnął kobietami.

      Bhaduri skierował na Macleoda swoje szeroko otwarte orzechowe oczy.

      – Co teraz, panie doktorze?

      – Najpierw wyciągnijmy z niej to wszystko. A potem… Nie wiem, co potem. Duncan, jaki jest stan pacjentki?

      – Tętno nieznacznie przyśpieszone, ciśnienie tętnicze spada, ale nie ma powodu do paniki. No, jeśli nie liczyć tych kalmarów w jej brzuchu. To znaczy… ja pierniczę.

      Doktor Bhaduri starał się jak najbardziej rozszerzyć nacięcie na brzuchu, a tymczasem doktor Macleod wsunął obie ręce do łona Chiasoki i złapał płód w dłonie najdelikatniej, jak potrafił, mimo że w chwili, gdy zacisnął na nim palce, ten zaczął gwałtownie wierzgać. W mackach wyczuwało się stawy i cieniutkie kości, co przywodziło na myśl odnóża żaby. W każdym razie – chociaż okropnie zdeformowane – naprawdę były to kończyny.

      – Chodź do mnie – wyszeptał pod maską. – Chodź do mnie, ty mały potworze.

      Musiał ciągnąć coraz mocniej i mocniej, ponieważ płód zdawał się stawiać opór. Gdy tylko Macleodowi udało się unieść go na sześć albo siedem centymetrów, stwór natychmiast wyślizgiwał się i wracał do środka. Gdy powtórzyło się to trzy razy, doktor Macleod wsunął palce prawej dłoni pomiędzy skręcające się macki i dopiero wtedy zdołał użyć całej siły, żeby go wydostać. Szarpnął i rzucił go na prześcieradło pomiędzy uda Chiasoki. Płód, okrwawiony i śliski od płynów owodniowych, w dalszym ciągu wściekle wił się i skręcał.

      Miotał się także