Arnold Schwarzenegger

Pamięć absolutna. Nieprawdopodobnie prawdziwa historia mojego życia


Скачать книгу

w Londynie i moim zwycięstwem. Jednak nie wszystkie imprezy były udane. Miałem wystąpić w pokazie pod Durbanem, lecz gdy przybyłem na miejsce, okazało się, że nikt nie zadbał o to, żeby postawić scenę, na której mógłbym pozować. Ale przecież pracowałem w budownictwie, no nie? Powiedziałem więc: a co tam, do cholery, i sam zbudowałem podest.

      Jednak w środku pokazu platforma załamała się pode mną z przerażającym trzaskiem. Spadłem na plecy z podwiniętą lewą nogą i paskudnie stłukłem kolano – pękła chrząstka i rzepka przemieściła się pod skórą. Południowoafrykańscy lekarze poskładali mnie tak, że mogłem z zabandażowaną nogą dokończyć trasę. Z wyjątkiem tego niefortunnego wypadku była to wspaniała podróż. Uczestniczyłem w safari i występowałem z pokazami oraz seminariami, tak że przed powrotem do domu powtykałem do kowbojek tysiące dolarów, żeby nikt mnie nie okradł, gdybym zasnął w samolocie.

      Ponieważ wracałem do Stanów przez Londyn, będąc w tym mieście, zadzwoniłem do Dianne Bennett.

      – Matka próbuje się z tobą skontaktować – powiedziała. – Zadzwoń do niej. Twój ojciec zachorował.

      Zatelefonowałem do matki i zaraz potem pojechałem do Austrii, do rodziców. Okazało się, że ojciec dostał wylewu.

      Gdy przyjechałem, leżał w szpitalu. Rozpoznał mnie, ale był w strasznym stanie. Nie mógł mówić. Kiedy próbował coś powiedzieć, przygryzał sobie język. Siedziałem przy nim i chyba był tego świadomy, choć często nie kontaktował i to mnie dobijało. Dawniej palił – i teraz też próbował wyjąć z paczki papierosa, ale nie wiedział, co robi. To było bolesne i przykre, patrzyłem, jak ten jeszcze niedawno bystry i silny mężczyzna, mistrz curlingu, nie potrafi skoordynować ruchów i jasno myśleć.

      Zostałem na jakiś czas w Austrii, a kiedy wyjeżdżałem, stan ojca był stabilny. Po powrocie do Los Angeles, przed Świętem Dziękczynienia, przeszedłem operację kolana. Właśnie wypisano mnie ze szpitala z nogą w gipsie, gdy zadzwoniła matka.

      – Twój ojciec umarł – oznajmiła.

      Pękało mi serce, ale nie płakałem ani nie rozpaczałem. Barbara, która była przy mnie, niepokoiła się moim stanem, bo nie okazywałem bólu. Skupiłem się na sprawach praktycznych. Zadzwoniłem do mojego chirurga, który poradził mi, żebym nie leciał z ciężkim gipsem – więc znowu nie mogłem być na pogrzebie członka rodziny. Wiedziałem przynajmniej, że matka będzie miała wsparcie przy organizowaniu pogrzebu i załatwianiu różnych spraw, bo policja zewrze szeregi, aby pochować jednego ze swoich, że na pogrzebie zagra orkiestra, którą ojciec dyrygował przez tyle lat, tak jak grała na wielu innych podobnych ceremoniach. Że miejscowi księża, z którymi matka była w dobrych stosunkach, zajmą się mszą. Że będą pocieszali ją przyjaciele, przyjadą krewni. Nie miała jednak przy sobie mnie, swojego jedynego żyjącego dziecka, i nic nie mogło tego zmienić. Wiem, że naprawdę musiało jej mnie brakować.

      Ja jednak byłem w szoku, jak sparaliżowany. Szczerze mówiąc, czułem ulgę, że z powodu urazu kolana nie mogę lecieć na pogrzeb, ponieważ wciąż jeszcze chciałem odciąć się od tamtej części mojego życia. Zareagowałem na tę całą sytuację wyparciem i próbami ruszenia do przodu.

      Nie chciałem jednak, żeby matka została sama. W ciągu niecałych dwóch lat zmarli mój ojciec i brat, miałem poczucie, że nasza rodzina się rozpada, i wyobrażałem sobie, jak bardzo matka cierpi. Musiałem więc się nią zająć. Wprawdzie miałem dopiero dwadzieścia pięć lat, ale przyszedł czas, żeby przystąpić do działania i odmienić jej życie. Zamierzałem odwdzięczyć jej się za nieskończone godziny i dni opieki nad nami, za wszystko, co dla nas zrobiła, gdy byliśmy dziećmi, a potem dorastającymi chłopakami.

      Nie mogłem dać mamie tego, czego pragnęła najbardziej: syna, który zostałby policjantem, jak tata, ożenił się z jakąś Gretel, miał dwójkę dzieci i mieszkał w domu dwie przecznice od niej. Tak wygląda życie większości rodzin w Austrii. Oboje z ojcem wykazali zrozumienie, gdy przeniosłem się do odległego o trzysta dwadzieścia kilometrów Monachium. Teraz jednak uzmysłowiłem sobie, że gdy w 1968 roku wyjechałem bez uprzedzenia do Ameryki, musieli to bardzo przeżyć. Nie miałem, oczywiście, zamiaru wracać do Austrii, ale chciałem matce to wszystko wynagrodzić.

      Zacząłem wysyłać jej co miesiąc pieniądze i często do niej dzwoniłem. Próbowałem ją przekonać, żeby przeniosła się do Stanów. Nie chciała. Potem namawiałem ją, żeby przyleciała z wizytą. Też nie chciała. Wreszcie, w 1973 roku, mniej więcej sześć miesięcy po śmierci ojca, uległa i przyjechała do mnie i do Barbary na kilka tygodni. Po roku znowu nas odwiedziła i potem przyjeżdżała już regularnie raz na rok. Nawiązałem też kontakt z Patrickiem, moim bratankiem. Kiedy był mały, podczas wizyt w Europie odwiedzałem jego, Erikę i jej męża, wojskowego, który okazał się dobrym ojczymem. Gdy chłopiec miał około dziesięciu lat, zaczął ekscytować się tym, że jego stryj mieszka w Ameryce. Zbierał moje plakaty filmowe. Erika prosiła mnie o pamiątki, przesłałem więc chłopcu sztylet z Conana, potem wysyłałem podkoszulki z Terminatora i innych filmów, pisałem do niego listy, żeby mógł chwalić się nimi w szkole. Kiedy chodził do liceum, co jakiś czas prosił, żebym przysłał mu dwadzieścia czy trzydzieści fotosów z moim autografem, które wykorzystywał do jakichś nieznanych mi celów handlowych. Potem pomogłem umieścić go w międzynarodowej szkole w Portugalii i – po konsultacji z Eriką – obiecałem, że jeśli nadal będzie dobrze się uczył, pójdzie do college’u w Ameryce. Był moją dumą i radością.

***

      Choć lotnisko dla supersamolotów nie zapowiadało się superobiecująco i obaj z Frankiem wciąż spłacaliśmy te sześć hektarów na pustyni, które kupiliśmy, nadal wierzyłem, że nieruchomości to dobra inwestycja. Wiele z naszych zleceń dotyczyło renowacji starych domów i to była lekcja poglądowa. Właściciele płacili nam dziesięć tysięcy dolarów za odnowienie budynku, który kupili za dwieście tysięcy. Potem zmieniali zdanie i odsprzedawali go za trzysta. Najwyraźniej można było na tym zarobić prawdziwą forsę.

      Odłożyłem więc tyle pieniędzy, ile się dało, i zacząłem się rozglądać za ewentualnymi inwestycjami. Dwaj kulturyści, którzy uciekli z Czechosłowacji i przyjechali do Kalifornii tuż przede mną, podjęli swoje oszczędności i kupili mały domek. Wszystko było w porządku, tylko musieli spłacać kredyt hipoteczny. Zależało mi więc na inwestycji, która od razu przynosiłaby dochód pozwalający na spłatę kredytu, żebym nie musiał wydawać własnych pieniędzy. Większość ludzi, gdyby mogła sobie na to pozwolić, kupiłaby dom. W tamtych czasach natomiast rzadko kto nabywał nieruchomość, żeby ją potem wynajmować.

      Podobała mi się myśl, że byłbym właścicielem budynku z mieszkaniami na wynajem. Wyobrażałem sobie, że zacznę od czegoś małego, wybiorę najlepsze mieszkanie dla siebie, a pozostałe wynajmę, opłacając z tego wszystkie koszty. To będzie jednocześnie lekcja biznesu, a jeśli inwestycja się opłaci, rozszerzę działalność.

      Przez następne dwa-trzy lata robiłem rozeznanie. Codziennie przeglądałem dział nieruchomości w gazecie, porównywałem ceny, czytałem artykuły i ogłoszenia. Doszedłem do tego, że znałem wszystkie kwartały ulic w Santa Monica. Wiedziałem, o ile wzrosły ceny nieruchomości na północ od Olympic Boulevard w stosunku do północnych rejonów Wilshire i Sunset. Orientowałem się, ile jest tam szkół czy restauracji i jak daleko do plaży.

      Wzięła mnie pod swoje skrzydła wspaniała pośredniczka handlu nieruchomościami, Olga Asat. Była chyba Egipcjanką, wyemigrowała z jakiegoś kraju na Środkowym Wschodzie. Olga, starsza ode mnie, była niska i potężnie zbudowana, miała mocno kręcone włosy i zawsze ubierała się na czarno, bo sądziła, że to ją wyszczupla. Gdyby na nią spojrzeć, można by pomyśleć: Po co ja się z nią zadaję? Mnie jednak przyciągnęło