Arnold Schwarzenegger

Pamięć absolutna. Nieprawdopodobnie prawdziwa historia mojego życia


Скачать книгу

był dla naszej rodziny straszliwy cios. Słyszałem rozpacz w głosie rodziców. Żadne z nas nie radziło sobie najlepiej z okazywaniem uczuć i nie bardzo wiedziałem, co powiedzieć. Że jest mi przykro? Że to okropne? Przecież to wiedzieli. Ta wiadomość mnie powaliła. Meinhard i ja nie byliśmy już ze sobą zbyt blisko – w ciągu trzech lat od wyjazdu do Ameryki widziałem się z nim tylko raz – ale dobrze pamiętałem, jak bawiliśmy się w dzieciństwie, chodziliśmy na podwójne randki, gdy byliśmy starsi, jak się śmialiśmy. To się skończyło. Nigdy więcej go nie zobaczę. Jedyne, co mogłem zrobić, to odsunąć te myśli i skupić się na realizacji kolejnych celów.

***

      Rzuciłem się w wir życia w Los Angeles. Chodziłem na zajęcia do college’u, trenowałem w siłowni pięć godzin dziennie, pracowałem na budowach i przy sprzedaży wysyłkowej, występowałem na pokazach kulturystycznych, jeździłem na imprezy branżowe – wszystko to działo się niemal jednocześnie. Franco był tak samo zajęty jak ja. Obaj mieliśmy niewiarygodnie napięty grafik, czasami byliśmy na nogach od szóstej rano do północy.

      Najtrudniejsze na mojej liście zadań było nauczenie się angielskiego, tak aby mówić płynnie. Zazdrościłem Artiemu Zellerowi, mojemu koledze fotoreporterowi, który pojechał z Frankiem na tydzień do Włoch i po powrocie mówił po włosku. Ja nie należałem do takich osób. Nie mogłem uwierzyć, z jakim trudem przychodzi mi nauka obcego języka.

      Na początku próbowałem tłumaczyć wszystko dosłownie: słyszałem albo czytałem jakieś wyrażenie, przekładałem je w głowie na niemiecki i myślałem zdziwiony: Dlaczego muszą to tak komplikować po angielsku? Niektórych rzeczy nie mogłem zrozumieć niezależnie od tego, kto mi je objaśniał. Na przykład formy ściągnięte. Dlaczego nie można powiedzieć I have albo I will zamiast I’veI’ll?

      Spore problemy sprawiała mi wymowa. Kiedyś Artie chciał sprawić mi przyjemność i zabrał mnie do żydowsko-węgierskiej restauracji, w której serwowano dania podobne do austriackich. Gdy do naszego stolika podszedł właściciel, aby przyjąć zamówienie, powiedziałem:

      – Widziałem w karcie coś, na co miałbym ochotę. Poproszę trochę tego pańskiego garbage.

      – Śmieci? Nazywa pan moje jedzenie śmieciami?

      – Niech mi pan to poda.

      Artie pospiesznie włączył się do rozmowy:

      – On jest z Austrii. Chodzi mu o cabbage. W Austrii często jadał kapustę.

      Jednak powoli zacząłem robić postępy, a to dzięki lekcjom w Santa Monica College. Chodząc na nie, nabrałem ochoty do nauki. Na pierwszych zajęciach z angielskiego jako języka obcego lektor, pan Dodge, zapytał nas, cudzoziemców zebranych w sali:

      – Wolą państwo zostać w środku czy wyjść na zewnątrz?

      Spojrzeliśmy na siebie, nie wiedząc, o co mu chodzi.

      On tymczasem wskazał okno i wyjaśnił:

      – Widzicie tamte drzewa? Jeśli chcecie, możemy usiąść w cieniu i tam odbyć lekcję.

      Wyszliśmy na dwór i usiedliśmy pod drzewem przed budynkiem college’u. Byłem pod wrażeniem. W porównaniu ze szkołą w Europie, sformalizowaną i zestrukturalizowaną, to było coś niesamowitego! Pomyślałem: Będę miał lekcję pod drzewem, na dworze, jakbym był na wakacjach! Po tym semestrze zapiszę się na następne zajęcia! Zadzwoniłem do Artiego i powiedziałem mu, że powinien tu wpaść i zrobić nam zdjęcie, jak siedzimy na trawie.

      W następnym semestrze zapisałem się na dwa kursy. Wielu zagranicznych studentów czuło się zbyt niepewnie, aby podjąć naukę w college’u, ale już community college, dwuletnia szkoła przygotowująca do studiów wyższych, stwarzała komfortowe warunki, a nauczyciele byli tak wspaniali, że nauka stawała się przyjemnością.

      Gdy pan Dodge poznał mnie trochę lepiej i dowiedział się o moich zamiarach, przedstawił mnie uczelnianemu psychologowi. Ten powiedział:

      – Pan Dodge poprosił, żebym doradził panu jeszcze jakieś inne zajęcia poza kursem angielskiego. Co pana interesuje?

      – Biznes.

      – Hm, mam dobry kurs biznesu dla początkujących, który nie wymaga zaawansowanej znajomości angielskiego, wielu cudzoziemców go wybiera. I będzie pan miał dobrego nauczyciela, który rozumie obcokrajowców.

      Przygotował też dla mnie krótki program kształcenia.

      – To cztery kursy, na które powinien się pan zapisać, oprócz angielskiego. Wszystkie dotyczą biznesu. Na pana miejscu uczyłbym się też matematyki. Dobrze by było, gdyby osłuchał się pan z terminologią matematyczną, żeby pan wiedział, co znaczy division, dzielenie, gdy ktoś użyje tego słowa. Albo decimal, ułamek dziesiętny, czy fraction, ułamek. Niewykluczone, że słyszał już pan te słowa, ale nie wie, co znaczą.

      – Nie myli się pan, rzeczywiście nie wiem.

      Zdecydowałem się więc także na zajęcia z matematyki, podczas których przerabialiśmy ułamki oraz podstawy algebry, i zacząłem od nowa poznawać terminologię matematyczną.

      Uczelniany psycholog pomógł mi także znaleźć czas na naukę.

      – Zdajemy sobie sprawę, że jest pan sportowcem i podczas niektórych semestrów nie ma pan czasu, żeby się uczyć. Ponieważ najważniejsze zawody odbywają się jesienią, może zapisze się pan na jeden z letnich kursów? Mógłby pan też chodzić na zajęcia raz w tygodniu, po treningu, od osiemnastej do dwudziestej drugiej.

      Bardzo mi się spodobało to, jak ze mną pracował. Cieszyłem się, że mogę włączyć naukę do moich życiowych celów. Nie czułem, że jestem pod presją, bo nikt mi nie mówił: „Lepiej idź do college’u. Zrób dyplom”.

      Miałem też nauczyciela matematyki w Gold’s Gym, był nim Frank Zane, który zanim przyjechał do Kalifornii, żeby trenować, uczył matmy na Florydzie. Nie wiem dlaczego, ale kilku kulturystów było nauczycielami. Frank pomagał mi w pracach domowych i tłumaczeniach, objaśniał wszystko i wykazywał wielką cierpliwość, gdy czegoś nie rozumiałem. Po przyjeździe do Kalifornii zagłębił się we wschodnią filozofię, medytacje i metody relaksacji. Ale tym zainteresowałem się później.

      Gdybym uważał, że to wszystko zagrozi mojemu prymatowi w świecie kulturystyki, nadal skupiałbym się wyłącznie na budowie ciała. Jednak na radarze nie widać było żadnego zagrożenia, poświęciłem więc część swojej energii na realizację innych celów. Spisywałem je, tak jak nauczyłem się tego jeszcze w Grazu, w klubie sztangistów. Nie wystarczyło, żebym powiedział sobie: „W ramach postanowień noworocznych zrzucę dziesięć kilogramów, poprawię angielski i będę więcej czytał”. Nie. To było dobre na początek. Później musiałem to doprecyzować, żeby nie skończyło się na dobrych intencjach. Brałem kartkę w linie i spisywałem, co zamierzam osiągnąć:

      • zaliczyć dwanaście dodatkowych zajęć w college’u;

      • zarobić więcej pieniędzy, żeby odłożyć pięć tysięcy dolarów;

      • ćwiczyć pięć godzin dziennie;

      • przybrać trzy kilogramy masy mięśniowej;

      • znaleźć budynek mieszkalny do kupienia i wejść w to.

      Można by pomyśleć, że sam zakładałem sobie kajdanki, wytyczając tak cele, ale było inaczej: ta metoda działała na mnie wyzwalająco. Wiedząc, dokąd zmierzam, nie musiałem improwizować. Weźmy za przykład potrzebne zaliczenia. Nie było dla mnie ważne, w którym college’u je uzyskam, nad tym zamierzałem zastanowić się później. Sprawdzałem, jakie mam zajęcia do wyboru, ile kosztują zaliczenia, czy znajdę na nie czas i czy spełniają