w Vegas się urodził i wychował – do Vegas go ciągnęło jak ćmę do światła.
Przekrzykiwanie narastało. Czarnuchy improwizowały. Jeden obsmarował nawet Wayne’a Tedrowa Seniora.
Senior-Król-Slumsów go wycyckał. Senior-Król-Slumsów go orżnął. Senior-Król-Slumsów podniósł mu czynsz. Hałas stawał się nie do zniesienia. Pete’a rozbolała głowa. Ukoił ból smażonym boczkiem i szkocką.
Gadka o Seniorze go podrajcowała – klejnot wśród pustej gadaniny. A Junior pracował w sekcji wywiadowczej. Junior miał dostęp do akt Komisji Gier.
Czarnuch się rozkręcił. Zszedł z tematu Seniora. Zaraził zapałem innych. Zaczął się bogaaaty murzyński recital:
Jim Crow9. Prawa obywatelskie. Restrykcje na rynku nieruchomości. Hymny i peany na cześć Martina Luthera Kinga.
Nie wyglądało to dobrze. Czarni szykowali się do linczu. Pete pochwycił wredne spojrzenia:
JESTEŚMY LUDŹMI! A z CIEBIE jest pieprzony wyzyskiwacz!
Pete wyszedł. Pete poruszał się szybko. Pete zarobił kilka szturchańców.
Wyszedł na chodnik. Jakiś szczeniak polerował mu wóz. Pete dał mu napiwek. Odjechał. Ruszył za nim jakiś chevrolet.
Pete wyczuł ruch. Spojrzał w lusterko. Dojrzał kierowcę:
Młody/ biały/ krótko ostrzyżony. Jakiś gówniarz z policji.
Pete jechał zygzakiem. Pete nie zatrzymał się przed znakiem stop. Chevrolet siedział mu na ogonie. Dojechali do LV. Pete zatrzymał się na światłach. I zaciągnął hamulec ręczny.
Chevrolet się zatrzymał. Pete podszedł. Pete zakręcił pałką. Gówniarz z policji udawał twardziela. Podrzucił w powietrze żeton do gry.
Pete wyciągnął rękę. Pete złapał. Gówniarza zatkaaaało.
Czerwony żeton – 20 $ – z Land o’Gold. O, cholera – lokal Wayne’a Seniora.
Pete się roześmiał. I powiedział:
– Przekaż sierżantowi Tedrowowi, żeby do mnie zadzwonił.
16
(Waszyngton, 9 grudnia 1963)
Tworzenie nowej tożsamości – stare formularze i rozmazany tusz.
Littell działał. Jego kuchenny stół skrzypiał. Znał się na pracy z papierem i tuszem. Wszystkiego nauczył się w FBI.
Porobił smugi na druku aktu urodzenia. Przypalił go lekko na płycie grzejnej. Poprzecinał naboje do pióra i porobił kleksy.
Dawna Arden Smith/Coates – teraz: nowa Jane Fentress.
W mieszkaniu było gorąco. Żeby druki szybciej schły. Littell posmarował tuszem pieczęć. Wykradł ją z Wydziału Policji Dallas.
Arden była z Południa, mówiła z południowym akcentem. Alabama ma dość luźne przepisy, gdy chodzi o wydawanie praw jazdy. Kandydaci wysyłają opłatę. I akt urodzenia. I wypełnione druki testu pisemnego.
Skompletowali je. Wysłali. Wysłali razem ze zdjęciem. Prawo jazdy także przyszło pocztą.
Littell poleciał do Alabamy – jakieś osiem dni temu. Littell pogrzebał w archiwum narodzin i zgonów. Jane Fentress urodziła się w Birmingham 4.09.1926. Zmarła: 1.08.1929.
Pojechał do Bessemer. Wynajął mieszkanie. Na skrzynce pocztowej umieścił „Jane Fentress”. Z Bessemer do Birmingham – trzydzieści pięć kilometrów.
Littell zmienił pióro. Littell rozłożył czystą kartkę papieru. Littell narysował pionowe linie.
Arden była księgową. Arden potrzebowała dokumentów. Arden skończyła szkołę w DeKalb w Missisipi. Podnieśmy jej trochę kwalifikacje – Tulane 1949 – dajmy jej dyplom z rachunkowości.
Miał jechać do Nowego Orleanu. Mógłby odwiedzić po drodze Tulane. Mógłby przejrzeć stare kartoteki. Mógłby rozejrzeć się po uczelni. Mógłby sfałszować wyciąg z indeksu. Mógłby poprosić o pomoc pana Hoovera. Miejscowi agenci znali Tulane. Któryś z nich mógłby podrzucić stosowne dokumenty.
Littell rozłożył sześć kartek – standardowe formularze z college’u. Działał szybko. Robił kleksy. Robił smugi. Rozcierał to wszystko.
Arden była bezpieczna. Zadekował ją w Balboa – na południe od LA.
Kryjówka w hotelu – opłacana przez Hughes Tool. Hughes Tool Company nie przykładała uwagi do jego wydatków – na polecenie pana Hughesa.
Wymieniali krótkie listy z panem Hughesem. Rozmawiali przez telefon. Nigdy się oficjalnie nie spotkali. Zakradł się do pieczary Drakuli tylko raz – w dzień zamachu przed południem.
Oto i Drak:
Dostaje krew przez kroplówkę. Wstrzykuje sobie herę w penisa. Jest wysoki. Jest chudy. Paznokcie mu się zawijają.
Pilnowali go mormoni. Mormoni dezynfekowali igły. Mormoni podawali krew. Mormoni opatrywali ślady po wkłuciach.
Drak nie ruszał się ze swego pokoju. Drak miał ten pokój na własność. Hotel go tolerował – powiedzmy, że uznał jego prawo przez zasiedzenie – jak to w Beverly Hills.
Littell rozłożył zdjęcia. Arden w trzech wersjach. Jedna fotka do paszportu/ prawa jazdy – dwie na zaś.
Kochali się w Balboa. Raptem otworzyło się okno. Jakieś dzieciaki ich usłyszały. Dzieciaki się śmiały. Psy dołączyły do nich, szczekając.
Arden miała kościste biodra. On był chudy jak szczapa. Obijali się nawzajem, drapali się, poruszali gwałtownie jak w ataku padaczki.
Arden podniosła rękę do włosów. Jej tętno szalało. W dzieciństwie przeszła szkarlatynę. Miała jedną skrobankę.
Uciekała. On ją złapał. Jej zamiar ucieczki pochodził jeszcze sprzed zamachu.
Littell przyglądał się fotkom. Przyglądał się jej.
Miała jedno oko brązowe. Jedno piwne. Jej lewa pierś była mniejsza od prawej. Kupił jej kaszmirowy sweterek. Ładnie opinał ją z jednej strony.
Jimmy Hoffa rzekł:
– Idę na dno? Po całym tym pieprzonym zamachu, o który się postaraliśmy?
Littell rzucił: „ćśśśś”. Hoffa się zamknął. Littell przeszukał pokój. Sprawdził lampy. Sprawdził dywany. Sprawdził pod biurkiem.
– Ward, za bardzo się przejmujesz. Przez dwadzieścia cztery godziny na dobę przed drzwiami stoi strażnik.
Littell sprawdził okno. Pluskwy naokienne się sprwadzały. Przyssawkami mocowało się je do szyby.
– Ward, Jezu, kurwa mać…
Żadnych pluskiew/ żadnych szklanych płytek/ żadnych przyssawek.
Hoffa się przeciągnął. Hoffa ziewnął. Hoffa odchylił oparcie fotela i położył nogi na biurku.
Littell przycupnął na krawędzi.
– Prawdopodobnie zostaniesz skazany. Dzięki apelacji zyskasz najwyżej…
– Ten dupojebiec Bobby Figo-Fago…
– …ale próba manipulacji ławą przysięgłych nie stanowi wykroczenia, które podpadałoby pod federalne wytyczne dotyczące wydawania wyroków, co oznacza wyrok wedle uznania sędziego, co…
– …oznacza, że Bobby F-jak-Fiutek Kennedy wygrywa, a James R-jak-Rozpacz Hoffa idzie do pieprzonego pierdla na pięć albo sześć