Mój ojciec był nazistą. Rozmowy z potomkami czołowych przywódców Trzeciej Rzeszy
przebaczyć mu nie będę mógł.
– To znaczy, że i młode pokolenie ponosi winę za tę zbrodnię? – znów odezwała się czarnowłosa studentka.
Frank jęknął. Połapał się, że źle go zrozumiano.
– Nie, w żadnej mierze! Setki tysięcy Niemców krzyczały Heil Hitler!, ale odmawiały czynnego udziału w zbrodniach. Gdyby mój ojciec został choćby takim „wewnętrznym emigrantem”…
– A pana mama? Jak ona odnosiła się do tego wszystkiego? Czy wiedziała, co wyczyniał ojciec? – zapytał chudy chłopak stojący za spostrzegawczą rudą studentką.
– Naprawdę pana to interesuje? – Frank rozejrzał się po sali i zatrzymał wzrok na mnie.
Kiwnęłam mu i pokazałam zegarek, dając do zrozumienia, że rozmowę ze studentami czas pomału kończyć. Ale jemu, jak rozpędzonemu pociągowi, trudno było mimo wszystko się zatrzymać, chociaż szarpnęłam wyraźnie za hamulec bezpieczeństwa.
Od początku rozmowy ze studentami upłynęło już pół godziny. W sali zaległa cisza – wszyscy czekali na opowieść Franka o jego matce.
Niklas zaczął, jak zwykle, nie wprost.
– Matki… – powiedział i tu uczynił teatralną pauzę. – Matki są jedną z najciemniejszych kart nazistowskich Niemiec. Jak zachowywały się niemieckie matki, babcie i prababcie? Jeśli wśród waszych krewnych jest ktoś, kto żył w tamtych czasach, spytajcie go, co one wiedziały, co widziały? Ale uprzedzam, będzie to bardzo trudne. Nie możecie sobie wyobrazić, ile musiałem zjeść ciastek, kiedy prosiłem ciotkę: „Ciociu Margot, no opowiedz”. „Niki, zjedz lepiej ciastko. Po co ci to? Nie było cię wtedy na świecie, nie będziesz mógł nic zrozumieć”. Mój ojciec w więzieniu lubił mówić, że to były dzikie lata. Ale przecież i w dzikich latach dziesięć przykazań nigdzie się nie podziało, były ważne, nawet dla ateistów. Wróćmy do niemieckich matek. Podobno w sklepie rzeźniczym Niemka mogła zwyczajnie przechylić się przez ladę i wymierzyć policzek sprzedawczyni-Polce, jeśli się jej wydało, że jest obsługiwana za wolno. Niemieckie kobiety zachowywały się wcale nie lepiej od niemieckich mężczyzn. A najciekawsze jest to, że po wojnie niemieckie kobiety umiały lepiej milczeć. Tak więc… do czego zmierzam?
– Do matki – przypomina Niklasowi nierówny chór głosów.
Frank przysiadł na brzegu jednego z rozstawionych w sali stołów. Z boku wyglądało to tak, jakby coraz bardziej mu się podobało, co się dzieje wokół. Chytrze się uśmiechnął, omiótł wzrokiem twarze studentów i wyposażenie sali. Wreszcie spoważniał i zaczął kolejne opowiadanie:
– Gdy wiosną 1945 roku przyszły wojska amerykańskie, nasz majątek Schobernhof nad jeziorem Schliersee został rozgrabiony w ciągu dwóch nocy. Ale nie przez Amerykanów, dom rozgrabili zapędzeni do Niemiec robotnicy z Polski i, zdaje się, z Ukrainy. Ja i rodzeństwo uciekliśmy z matką. A następnego dnia, kiedy niebezpieczeństwo minęło, matka zostawiła u znajomej torebkę. Wróciliśmy. Po pewnym czasie, jesienią 1945 roku poprosiła koleżankę, by przyniosła jej tę torebkę. Ta zajrzała do niej. Trudno to sobie nawet wyobrazić: torebka była wypchana kosztownościami, które matka zagrabiła Żydom w Polsce – w Krakowie, w Warszawie. I jak gdyby nigdy nic, zaczęła je sprzedawać. Nad Schliersee był specjalny dom dla przymusowych przesiedleńców i Żydów, ocalonych z obozów koncentracyjnych. Tam ich rejestrowano, zaopatrywano w dokumenty i wysyłano do domu. I oto moja matka jeździła tam niebieskim rowerem, którego nie wiadomo dlaczego nie zabrano, i sprzedawała biżuterię. Żydzi mieli bardzo dobre kontakty, płacili masłem, mąką i różnymi innymi rzeczami za kosztowności, które przecież to głównie im zostały zrabowane. Ale i dla nich było to bardzo korzystne, bo matka nie gromadziła byle jakich świecidełek, tylko drogą biżuterię. W taki sposób początkowo zdobywała środki na nasze utrzymanie, na życie swoich pięciorga dzieci.
Pokazuję Niklasowi zegarek – przed pójściem do więzienia ja też chcę zadać mu parę pytań.
– Tak, tak, pamiętam o czasie – zasępia się Frank, który już otwarcie cieszy się reakcją studentów. – Niech młodzi ludzie zadadzą mi jeszcze jedno pytanie i puszczam ich wolno…
Podnosi się kilka rąk, ale łysy okularnik korzysta z zasady starszeństwa.
– Panie Frank, niech pan opowie trochę o sobie, bo już omówiliśmy i kwestię pana matki, i pana ojca. Jest pan przecież pisarzem i dziennikarzem? Kiedyś, dawno temu, czytałem pana książkę. Dość trudno się czyta, ale muszę powiedzieć, że mocno utkwiła mi w pamięci. Dlatego, że nigdy nie zgodzę się z pańskim stosunkiem do rodziców…
– Tak, rozumiem pana, niewielu ludzi się ze mną zgadzało, jeśli w ogóle tacy byli… – Frank odchylił głowę i milcząc, wpatrywał się w sufit, podczas gdy trzydzieści osób zamarło w milczeniu. – Większą część życia przepracowałem w „Sternie”, niemniej całe trzy lata spędziłem w „Playboyu”, wyobraźcie sobie, jako kierownik działu kultury… Zawsze pociągała mnie groteska. Można powiedzieć, że życie mojej rodziny w otoczeniu milionów trupów nie było niczym innym, jak tylko groteską. Zawsze to interesowało mnie w pracy, szczególnie gdy byłem reporterem od „gorących” spraw. Byłem też w wielu miejscach, gdzie toczyła się wojna domowa. Wtedy zrozumiałem, że moralność bywa cienka jak kartka papieru. Piszę teraz książkę o denazyfikacji i w związku z tym dużo czasu spędzam w archiwach. Także tutaj, w Norymberdze. W ramach denazyfikacji Amerykanie założyli milion osiemset tysięcy spraw Niemcom, którzy w taki czy inny sposób splamili się udziałem w zbrodniach. W aktach można znaleźć przerażające historie. Czasem rzucam czytanie, wychodzę na ulicę i palę, aby się uspokoić. Tak wstrząsające są dla mnie rzeczy, które ujrzały światło dzienne w procesie denazyfikacji, trwającym od czterdziestego piątego do pięćdziesiątego pierwszego roku. Rezultat jednak mnie cieszy – zbudowaliśmy prawdziwe państwo demokratyczne. Udało się nam wydostać z tego bagna, do którego my, Niemcy, sami się wpędziliśmy.
Frank cichnie znowu – potrafi profesjonalnie trzymać pauzę. Studenci milczą, przygnieceni tym panegirykiem na cześć nowej demokracji. Wydaje się, że gdyby teraz do sali numer 600 wleciał komar, hałasowałby niczym śmigłowiec. Pomyślałam, że już skończył i chciałam podejść do niego, ale Frank podjął na nowo:
– Gdy w osiemdziesiątym siódmym roku wyszła moja „zła” książka o ojcu, dość często proszono mnie o wystąpienia. Ciekawe, że mniej więcej co trzeci słuchacz wychodził, gdy tylko zaczynałem czytać fragmenty. Pozostali jednak uważnie słuchali. Potem zaczynała się dyskusja i czasem o mnie po prostu zapominano. Ludzie rozmawiali ze sobą, kłócili się o sprawy rzeczywiście im znane, i o to, czego nie mogli wiedzieć. Opowiadali jeden drugiemu różne historie, na przykład, że zgodnie z prawem Żyd musiał zejść z chodnika, aby ustąpić miejsca tak zwanemu Aryjczykowi. Tu pewnie działała reguła, dobrze znana dziennikarzom… Zresztą, czy znacie podstawową regułę przeprowadzania wywiadu?
Frank zadał to pytanie patrząc mi w oczy. Uśmiecham się i wzruszam ramionami, że niby nie wiem.
– Odpowiadałem za wywiady w „Playboyu”, cieszyły się wtedy dużą popularnością. A dlaczego? Właśnie wtedy poznałem tę złotą regułę – wywiad należy przeprowadzać trzy dni: pierwszego dnia pytany kłamie, drugiego można z niego to i owo wyciągnąć, a trzeciego dnia jest już na tyle zmęczony, że sam wszystko wyśpiewa. Tak więc wszystkie nasze wywiady przeprowadzaliśmy przez trzy dni…
Patrzę na Franka, usiłując zrozumieć, co te słowa znaczą. I liczę w myślach: jeśli wziąć pod uwagę nasze spotkanie w Schleswigu-Holsteinie, komunikujemy