Jorge Zepeda-Patterson

Morderczy wyścig


Скачать книгу

szloch, paru kolegów sięgnęło po serwetki, chcąc wydmuchać nosy.

      Poruszył cały stół, oprócz mnie. Może dlatego, że przetrawiałem śmierć Fleminga już od wielu godzin, albo dlatego, że manipulatorski sentymentalizm naszego dyrektora wydał mi się skandaliczny. Odkryłem, że nie tylko nie jestem poruszony – czułem dyskomfort. Szybko zrozumiałem dlaczego. To, co powiedział o Flemingu, mogło być także moim epitafium, które za trzy dni albo za dwadzieścia lat zostanie wygłoszone na cmentarzu w Perpignan. Padną te same słowa: „Nigdy nie włożył żółtej koszulki, ale bez niego…”. Poczułem skurcz w szyi.

      Skończyliśmy jeść, powtórzyliśmy strategię na następny dzień i rozeszliśmy się w małych grupkach. Steve wziął mnie pod rękę i wsparł się na mnie, jakby zaraz miał zemdleć.

      – Wszystko w porządku? Źle się czujesz? – zapytałem wystraszony, próbując sobie przypomnieć, czy w przeszłości Steve’a i Fleminga łączyły jakieś bliskie relacje, ale na nic nie wpadłem: od początku zacięcie rywalizowaliśmy z Anglikiem. Reakcja Steve’a wydawała się przesadzona, nawet w sytuacji, gdy doszło do tragicznej, nieoczekiwanej śmierci kolegi. Przypomniałem sobie słowa komisarza: „upozorowane samobójstwo, straszna fuszerka”, i w głowie zaświtała mi przerażająca myśl.

      Wszystkie wypadki zostały dokładnie zaplanowane poza tym kiepsko upozorowanym samobójstwem. Istniała możliwość, że sprawcy nie chcieli zabić Fleminga, a jedynie go okaleczyć i skłonić do wycofania się z wyścigu. Może Anglik rozpoznał napastników, zaczął wzywać pomocy i ci byli zmuszeni go zabić. Czyżby to właśnie dręczyło Steve’a, poczucie bezpośredniej lub pośredniej winy za morderstwo? Dlatego Giraud próbował go uspokoić w cztery oczy? Obaj byli zamieszani w tę sprawę?

      – Nie rozumiesz, brother? – odparł z lekkim rozdrażnieniem. Zaszedł mi drogę i złapał mnie za ramiona. – Możesz być następny!

      – O czym ty mówisz? – zapytałem. Rzekomo tylko ja wiedziałem, że wśród nas jest morderca. Z kim jeszcze rozmawiał komisarz?

      – Giraud ma wtyczki w biurze Jitrika. Dowiedział się, że organizatorzy skontaktowali się z policją; są przekonani, że ktoś próbuje wyeliminować faworytów. Cuadrado został bez drużyny, a Stark bez Fleminga. To nie były wypadki, ale zaplanowane ataki. Teraz wezmą się za nas.

      – Uspokój się, nic takiego się nie stanie, to tylko plotki, pogłoski krążące między zespołami. To przeklęty wyścig, już wcześniej zbierał ofiary.

      – Na szosie, ale nie nocą na korytarzu czy w pokoju, bro – powiedział, badając wzrokiem otaczającą nas ciemność. W jego spojrzeniu malowało się autentyczne przerażenie. Mnie także przeszły ciarki. Odwróciłem się, żeby wrócić na taras.

      – Ty w każdym razie nie musisz się niczego bać, masz obstawę – przypomniałem mu, szukając wzrokiem goryli, którzy nie odstępowali go ani na krok. Dwa lata wcześniej milionowy kontrakt reklamowy zobowiązał Steve’a do korzystania z usług profesjonalnej agencji ochrony, która strzegła miliarderów i arabskich szejków odwiedzających Zachód.

      – To nie ja jestem w niebezpieczeństwie – zaprotestował zniecierpliwiony, jakbym nie dostrzegał tego, co oczywiste. – Nie uderzyli w Cuadrado ani w Starka, ale w tych, którzy pomagają im wygrać. Nie przyjdą po mnie, przyjdą po ciebie.

      Zamierzałem odpowiedzieć, kiedy zjawił się Giraud i zabrał Steve’a pod pretekstem jakichś poprawek w butach, które uwierały go w ostatnich dniach. Nasz lider miał tylu indywidualnych sponsorów, że nie zawsze mógł wybierać marki, które najbardziej mu odpowiadały. Ciało i głowa Steve’a zostały zeskanowane w wysokiej rozdzielczości i odtworzone w postaci misternego manekina, którego używano do projektowania jego kolarskiego stroju przy użyciu najnowszych materiałów i technologii.

      Byłem wdzięczny Giraudowi, że nam przerwał. Poszukałem najkrótszej drogi na ulicę, żeby pójść do Fiony. Komisarz dorwał mnie, gdy tylko stanąłem na chodniku.

      – Jak miło, że wychodzi mi pan na spotkanie, będziemy mogli się przespacerować i wymienić spostrzeżeniami – powiedział Favre, jednak wbrew własnym słowom złapał mnie pod rękę i zaciągnął pod latarnię. Całe szczęście: my, kolarze, nie spacerujemy między kolejnymi etapami, ograniczamy chodzenie do minimum, a jeżeli już musimy gdzieś iść, robimy to w tempie staruszka. Dzięki temu oszczędzamy kalorie, które odzyskuje nasze ciało.

      – Nie ma pan nic przeciwko temu, że usiądę? – zapytałem, kucając i opierając plecy o słup latarni. Pierwsze przykazanie kolarza biorącego udział w trzytygodniowym wyścigu głosi, że należy oszczędzać energię: „Jeżeli stoisz, usiądź, jeżeli siedzisz, połóż się, i unikaj schodów jak ognia”.

      Lekki wietrzyk o zapachu morza zaczął rozpraszać gęsty upał, który nękał nas przez cały dzień. Komisarz ukucnął obok mnie, wyraźnie skrępowany tym nietypowym rozwiązaniem. Miałem wrażenie, że w swojej pracy wzoruje się na ideale policjanta wziętym z jakiegoś serialu telewizyjnego; siedzenie na ziemi na środku ulicy nie figurowało w żadnym scenariuszu.

      – Coś nowego? Jakie reakcje wywołała wśród kolarzy wiadomość o śmierci Fleminga? Któraś zwróciła pańską uwagę, sierżancie?

      – Same oczywiste: smutek, zdziwienie, konsternacja. To był duży szok, ale nie dopatrzyłem się żadnej nietypowej reakcji. – Kiedy to mówiłem, pomyślałem o Stevie i jego załamaniu sprzed kilku minut; zastanowiło mnie, czy Favre obserwował nas zza krzaków.

      Przyglądał mi się długo, tak jak ubiegłego wieczoru, i dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że zaaranżował to w taki sposób, by światło latarni padało prosto na moją twarz, pozostawiając jego oblicze częściowo w cieniu, podobnie jak podczas rozmowy przy kominku. Może mimo wszystko ta scena była znacznie bardziej typowa, niż przypuszczałem.

      – No tak. Domyślam się, że na trasie miał pan niewiele okazji, by wymieniać uwagi z innymi – powiedział ze zrozumieniem. – Ale jak było na zebraniu Fonaru? To musiał być główny temat rozmów, prawda? Wasz dyrektor coś skomentował?

      Poczułem się jak na prawdziwym przesłuchaniu: kontrast między moją oświetloną twarzą a jego, pozostającą w cieniu, przywiódł mi na myśl okładkę kryminału z lat pięćdziesiątych; brakowało tylko czarnego filcowego kapelusza na głowie komisarza.

      – Tradycyjne wyrazy ubolewania – odpowiedziałem niechętnie. Favre dostrzegł moje poirytowanie. Rozluźnił mięśnie, najwyraźniej z zamiarem aktywowania drugiego oblicza swojej postaci.

      – Mogę zapalić? Wiatr rozwieje dym – obiecał. W milczeniu zapalił papierosa i głęboko się zaciągnął, jakby podejmował jakąś trudną decyzję. – Sierżancie, nie chcę, żeby nasze spotkania wyglądały jak przesłuchania; interesują mnie nie pańskie zeznania, ale pańskie obserwacje, wyniki pana śledztwa. Wolałbym, żebyśmy rozmawiali jak koledzy.

      – W porządku, komisarzu, niech tak będzie. Rozumiem, o co toczy się gra, i obiecuję, że zrobię wszystko, co w mojej mocy. Ale o tej porze powinienem odpoczywać, w przeciwnym razie na kolejnych etapach nie będę w stanie nadążyć za peletonem. Wystarczy, że jednego dnia nie osiągnę określonego minimum i mogę się pożegnać z wyścigiem, a wtedy na niewiele się panu przydam. Mam inną propozycję: kiedy dowiem się czegoś, co może okazać się pomocne, dam panu znać. Skoro mam działać w cieniu jako pańska wtyczka w peletonie, lepiej, żeby nas razem nie widywano. – Ten ostatni argument wydał mi się oczywisty, przyjąłem za pewnik, że sprawa została ostatecznie zamknięta. Tymczasem Favre zareagował tak, jakby w ogóle nie słyszał, co powiedziałem.

      – Sprawdziliśmy pochodzenie pieniędzy, które dostali