niepodjęcie próby uczynienia ze mnie uczciwej – przynajmniej częściowo – kobiety. Całe szczęście, że właśnie miałam wyjeżdżać do Indii, aby rozpocząć trwające rok badania, których potrzebowałam do napisania mojej dysertacji. (Była to praca na temat praw i obowiązków indyjskich małżeństw – ironia losu zdawała się mnie nie opuszczać). Pobyt za granicą dał mi możliwość ucieczki i czas na lizanie ran. To właśnie w Indiach spotkałam Ruperta, Brytyjczyka piszącego książki podróżnicze, który pracował wtedy nad przewodnikiem po regionie. Pomimo że opowiedziałam mu o emocjonalnym chaosie panującym w moim życiu i ostrzegałam, żeby trzymał się ode mnie z daleka, zadziałało to na niego jak czerwona płachta na byka i jakimś cudem nam wyszło.
W końcu musiałam wrócić do Berkeley i dokończyć moją rozprawę. Kiedy nastał czas powrotu, nadal stałam przed wyzwaniem zmierzenia się z własną przeszłością. Przeproszenie Johna wcale nie pomogło. Nadal był wściekły i nie zamierzał mi niczego przebaczyć. Do dzisiaj tego nie zrobił. Jednak przerzucenie winy na Petera również nie przyniosło pożądanego skutku. Kiedy dowiedziałam się, że krótko po naszym rozstaniu zdiagnozowano u niego raka, i że zostało mu kilka miesięcy życia, nie potrafiłam się na niego dłużej gniewać.
To właśnie w tym okresie po raz pierwszy usłyszałam o samowspółczuciu, które okazało się dla mnie prawdziwym wybawieniem. Było to podczas jednego z moich cotygodniowych wypadów do centrum buddyjskiego. Coraz rzadziej zdarzało mi się osądzać samą siebie, wykształciło się we mnie współczucie wobec ran nabytych w okresie dzieciństwa, a także potrafiłam zaakceptować własne niedoskonałości, które doprowadziły do mojej niewierności. Żałuję, że nie byłam wcześniej wystarczająco dojrzała, aby uświadomić sobie to, jaką porażką było moje małżeństwo, i że nie mogłam wynaleźć mądrzejszej metody na jego zakończenie. Chciałabym mieć więcej rozsądku, aby odkryć, że źródło pasji i chęci do życia nie znajduje się w moim kochanku – bije ono z samego serca mnie. Niestety na tamtym etapie mojego życia nie byłam w stanie tego zrobić. Poniosłam porażkę, bo nie postępowałam zgodnie z własnymi ideałami. Zachowałam się bardzo po ludzku.
Wyrzeczenie się samokrytycznej postawy przychodziło mi z wielkim trudem. Spoglądając wstecz, mam wrażenie, że starałam się odzyskać szacunek do samej siebie w bardzo pokrętny sposób. Nawet jeśli oceniałam samą siebie bardzo źle, przynajmniej ta część mnie, którą identyfikowałam z nieustannie krytykującym i osądzającym wewnętrznym głosem, była dobra.
Kolejną przeszkodą było przekonanie, że jeśli przebaczę samej sobie, nie będę już miała żadnych oporów w przyszłości. Ku mojemu zdziwieniu, kiedy zaczęłam traktować siebie z większą akceptacją, wyrozumiałością i ciepłem, byłam wobec siebie nawet bardziej szczera – zdemaskowałam nieczyste zagrania, którymi próbowałam omotać innych. Stosowałam je nie tylko wobec Johna, ale również Petera oraz jego żony. Doświadczenie i zdrowy rozsądek Petera podpowiadały mu, że moje oczarowanie dużo starszym mężczyzną nie będzie trwać wiecznie. Muszę przyznać, że prawdopodobnie miał rację. W pewnym sensie był on dla mnie jedynie ucieczką przed nieszczęśliwym małżeństwem. Chociaż wtedy nie zdawałam sobie z tego sprawy, w momencie, gdy mój cel zostałby osiągnięty, zapewne opuściłabym również jego. Postąpił słusznie, zostając u boku żony, która była źródłem jego siły i głównym oparciem w miesiącach trwania chemioterapii.
W nowo odkrytej praktyce samowspółczucia jedną z najbardziej zaskakujących zmian w moim sposobie myślenia była łatwość, z jaką mogłam obserwować siebie. Moja zdolność obiektywnego spojrzenia na samą siebie znacząco się poprawiła, dzięki czemu potrafiłam uczyć się na własnych błędach. Kiedy przestałam kulić się ze wstydu, znalazłam w sobie odwagę, aby przyjrzeć się własnym poczynaniom, więc mogłam z większą dokładnością widzieć wypaczenia i pomyłki, których się dopuściłam. Z błogosławieństwem mojego narzeczonego Ruperta udałam się wraz z Peterem na kilka długich, spokojnych wędrówek po górach, po których osiągnęliśmy wzajemne zrozumienie. Zbliżająca się śmierć była dla nas czynnikiem intensyfikującym dyskusje. Teraz byłam w stanie zrozumieć powody, dla których podjęłam takie, a nie inne decyzje. Również wybór Petera nie był już dla mnie zagadką. Nie wyglądało to pięknie, ale właśnie tak potoczyły się nasze losy.
Kiedy Peter odszedł, w końcu mogłam pożegnać się z własnym wstydem i negatywnym osądem. Dostrzegłam, że bezlitosne atakowanie samego siebie i własnych słabości jest kompletną stratą czasu – nie pomaga ono ani mnie, ani nikomu innemu. Zrozumiałam, że okazywanie sobie życzliwości i wyrozumiałości może rozpocząć proces zdrowienia. Ten nowy ośrodek wewnętrznego ciepła, spokoju i stabilności emocjonalnej nie tylko sprawił, że poczułam się szczęśliwsza, ale pozwolił mi także na zbudowanie trwałej relacji z Rupertem, w której mogłam dawać mojemu partnerowi o wiele więcej, niż miało to miejsce w moich poprzednich związkach.
Najcenniejszy dar
Samowspółczucie jest wartościowym podarunkiem dostępnym każdemu, kto zechce otworzyć się przed samym sobą. Kiedy wykształcimy nawyk okazywania sobie dobroci, cierpienie staje się okazją, aby doświadczyć miłości i troski pochodzących z samego środka siebie. Nieważne, jak trudna byłaby nasza sytuacja, zawsze możemy ukoić nasze zszargane nerwy ciepłym objęciem samowspółczucia. Tak samo jak matka, która przytula dziecko, aby je pocieszyć i poprawić mu nastrój, my też mamy możność łagodzenia własnego bólu. Nie musimy czekać, aż staniemy się doskonali, a nasze życie będzie wyglądać dokładnie tak, jak chcemy. Aby poczuć, że zasłużyliśmy na miłość, nie potrzebujemy wsparcia ani współczucia okazywanego nam przez innych ludzi. Poszukiwanie na zewnątrz siebie nie jest nam niezbędne do osiągnięcia upragnionej akceptacji i bezpieczeństwa. Nie oznacza to jednak, że nie potrzebujemy towarzystwa naszych bliźnich. Jest to oczywista nieprawda. Jednak któż inny może mieć wgląd w to, co naprawdę czujesz pod tą pełną radości, beztroską fasadą? Kto może być w pełni świadomy całego bólu i strachu, z którym musisz się zmierzyć? Kto może znać twoje najważniejsze potrzeby? Któż jest jedyną osobą w twoim życiu, dostępną 24 godziny na dobę, mogącą zapewnić ci opiekę i wsparcie? Jesteś nią ty sam.
Rozdział czwarty
WSZYSCY JEDZIEMY NA TYM SAMYM WÓZKU
Istota ludzka jest częścią całości, którą nazywamy wszechświatem, częścią ograniczoną przez czas i przestrzeń. Człowiek doświadcza samego siebie – swoich myśli i uczuć – jako czegoś oddzielonego od reszty zjawisk. Jest to rodzaj iluzji świadomości – złudzenie to jest dla nas pewnego rodzaju więzieniem, ograniczającym nas do osobistych pragnień i „przypisującym” nas do kilku najbliższych osób. Musimy wyzwolić się z tego więzienia, rozszerzając krąg naszego współczucia tak, by objął wszystkie żyjące istoty i całą naturę w jej pięknie.
Drugim kluczowym elementem samowspółczucia jest przyjęcie do wiadomości wspólnego charakteru wszelkich ludzkich doświadczeń. Uświadomienie sobie faktu, że nasze życia są ze sobą w istotny sposób połączone (taka jest bowiem natura istnienia), pomaga nam odróżnić samowspółczucie od zwykłej akceptacji lub miłości do samego siebie. Te dwie emocje są istotne i wartościowe, ale samodzielnie nie zapewnią ci pożądanej satysfakcji. Pozbawione są one niezbędnego czynnika – mianowicie innych ludzi. Z definicji współczucie jest czymś względnym. Dosłownie znaczy ono „wspólne czucie”, co zakłada jakąś formę podstawowej wzajemności. To uczucie ma swoje źródło w zauważeniu tego, że bycie człowiekiem jest równoznaczne z niedoskonałością. Kiedy chcemy pocieszyć kogoś, kto popełnił właśnie jakiś błąd, mówimy: „Nie przejmuj się, to ludzka rzecz”. Samowspółczucie pomaga nam przyjąć do wiadomości fakt, że wszyscy