zgodnie z jej ideą, odczujesz przypływ prawdziwego ciepła i wspaniałomyślności.
Niedawno przeprowadzone badanie dotyczące osób cierpiących na chroniczny trądzik ukazało leczniczą siłę traktowania samego siebie z życzliwością. Ludzie dotknięci tą chorobą skóry często popadają w depresyjny nastrój, co wiąże się z doświadczaniem przemożnego wstydu oraz surowym ocenianiem własnego wyglądu. Aby ulżyć ich cierpieniu, naukowcy zorganizowali dwutygodniowe warsztaty, w trakcie których uczono chorych sposobów na radzenie sobie z negatywnymi emocjami i samokrytyką skojarzoną z trądzikiem. Przykładowo wyjaśniono im: „W głowie każdego z nas rezyduje wewnętrzny krytyk, który może nam mówić przykre i negatywne rzeczy o nas samych w bardzo wrogi sposób… Mamy również wewnętrznego »dawcę ulgi« (współczującą część naszej osobowości), który ma zdolność uśmierzania bólu dzięki akceptowaniu nas w pełni i przemawianiu do nas ciepłym, pełnym życzliwości tonem”. Uczestnicy mieli następnie wykonać serię ćwiczeń polegających na samodzielnym poprawianiu nastroju. Ich zadaniem było napisanie na arkuszach papieru pięciu wyrażających współczucie zdań typu: „Mój trądzik mnie martwi, ale nie ma w tym nic złego” lub „Gdyby mój znajomy był w tej samej sytuacji co ja, zaakceptowałbym go takim, jaki jest. Również siebie chciałbym traktować w ten sposób”. Chorzy byli także uczeni technik konfrontacji i radzenia sobie z wewnętrznym krytykiem. Poproszono ich o napisanie dodatkowych pięciu zdań, na przykład: „To nieprawda, że inni odrzuciliby mnie tylko dlatego, że mam trądzik” lub „Potrafię zwalczyć mój ból i przestać odgrywać rolę w jego tworzeniu”.
Uczestnikom polecono czytać własnoręcznie napisane zdania trzy razy dziennie przez okres dwóch tygodni, jak również wykonywać inne ćwiczenia typu pisanie pełnego współczucia listu do samych siebie (patrz ćwiczenie pierwsze z rozdziału pierwszego). Odkryto, że warsztaty znacząco zmniejszyły częstotliwość pojawiania się depresyjnych myśli i poczucia wstydu związanego z trądzikiem w grupie uczęszczających. Co ciekawe, złagodzeniu uległy również fizyczne objawy choroby, takie jak pieczenie i szczypanie.
Kiedy konfrontujemy się z własną, przynależną zarówno nam, jak i każdemu człowiekowi niedoskonałością, mamy do wyboru potraktowanie siebie z wyrozumiałością i dobrocią lub przyjęcie postawy samokrytycznej i osądzającej. Warto zadać sobie wtedy pytanie: jakiego typu wartości mamy zamiar rozwijać w naszym sercu i umyśle? Jeśli powstrzymamy się od surowego oceniania samego siebie i podążymy drogą delikatności i zrozumienia, okazywana sobie pogarda w końcu zniknie z naszego życia, ponieważ zostanie pozbawiona dostępu do negatywnych emocji, którymi się karmi. Jeżeli podchodzimy do cierpienia z wyrozumiałością, otwiera się przed nami możliwość radosnego życia przepełnionego satysfakcją. Pomimo że nawyk ten nie jest rozpowszechniany przez szeroko rozumianą kulturę, pamiętaj, że zmiana jest na wyciągnięcie ręki. Wiem to z osobistego doświadczenia.
Moja historia: błądzić jest rzeczą ludzką
Wspomniałam już na początku książki, że po raz pierwszy dowiedziałam się o somowspółczuciu podczas ostatniego roku studiów, gdy uczęszczałam na spotkania buddyjskiej grupy medytacyjnej. Głównym powodem, dla którego zainteresowałam się tą praktyką, był utrzymujący się przez dłuższy czas zły nastrój. Tonęłam w poczuciu wstydu, winy i braku szacunku do samej siebie. Desperacko pragnęłam osiągnąć spokój ducha. Było to na kilka miesięcy przed tym, jak przyrzekliśmy sobie z Rupertem, że chcemy wstąpić w związek małżeński. Jednak ja wciąż starałam się wygrzebać z chaosu, jakim było przez ostatnie lata moje życie osobiste.
Prawda jest taka, że byłam już wcześniej mężatką. W pierwszych latach studiów wyszłam za mężczyznę, który nazywał się John (imię zostało zmienione na potrzeby książki). Mając w pamięci moich poprzednich chłopaków, z którymi spotykałam się jako nastolatka, myślałam, że w końcu znalazłam kogoś, z kim mogłabym spędzić resztę życia. John był przystojny, inteligentny i kulturalny, ale jego stosunek do ludzi był wybitnie oceniający. Gdy zaczął dostrzegać moje wady i próbował ze mną zerwać – co w moich związkach było do tamtej chwili stałym punktem programu – stawiłam opór. On jest za dobry, żeby go stracić, myślałam. Oczywiście to, że mnie odrzucał, pociągało mnie jeszcze bardziej. Wykrzesałam z siebie ostanie pokłady uroku osobistego i ostatecznie zostaliśmy razem. Kilka lat później wyszłam za mąż.
John nie był złym człowiekiem, jednak jego skora do osądu natura sprawiała, że wyrażał się bardzo sceptycznie na temat niemal każdej formy duchowości. Z pewnością nie cenił moich poglądów na te sprawy ani atmosfery, w której byłam wychowywana – w jego opinii były to kompletne bzdury i nie bał się mi tego mówić. Pod wpływem jego retoryki zmieniałam się w kogoś, kto miał spełniać jego oczekiwania – tak bardzo pragnęłam być kochana i akceptowana. Zaczęłam stawać się bardziej sceptyczna, rezygnowałam z tego, co prawdopodobnie było dla mnie najważniejsze w życiu – z mojej relacji z Bogiem lub Uniwersalną Świadomością, gdyż w taki sposób określałam ten wszechmocny byt. Mówiąc całkiem szczerze, jakaś część mnie już od jakiegoś czasu powątpiewała w koncepcję reinkarnacji, karmy i oświecenia, czyli w idee, które wpojono mi w okresie dzieciństwa. Któż mógłby udowodnić, że są one prawdą, a nie jedynie formą myślenia życzeniowego – poprawiającym nastrój science fiction? Sceptyczna natura Johna była doskonałą platformą kryzysu mojej wiary, toteż natychmiast zaczęłam się z nią utożsamiać.
Krótko po tym, jak związaliśmy się ze sobą na stałe, porzuciłam wszystkie duchowe poszukiwania i zapisałam się na podyplomowe studia na Uniwersytecie w Berkeley. Chciałam rozpocząć karierę psychologa prowadzącego działalność badawczą. Moim nowym Bogiem stała się racjonalność. Ten okres mojego życia trwał mniej więcej siedem lat. Oczywiście nie byłam świadoma tego, jak ciasno zatrzasnęło się moje serce, gdy zamknęło się na wszelkie formy duchowości. Nie wiedziałam, że mój racjonalny umysł nie jest w stanie samodzielnie zapewnić mi szczęścia. Nie czułam się dobrze również w małżeństwie. Mój brak satysfakcji pozostawał w sferze podświadomości, ponieważ moje życie było stabilne i brak w nim było poważnych problemów. Nigdy nie doświadczyłam tego, jak to jest być podziwianą, hołubioną i kochaną przez mężczyznę za to, kim jestem naprawdę. Zakładałam więc, że bycie u boku kogoś, kto mnie nie porzuci, jest czymś najlepszym, co może mi się przytrafić.
Żyłam w takim stanie do czasu, aż spotkałam osobę pełną zrozumienia i potrafiącą mnie docenić – nieco starszego mężczyznę (nazwijmy go Peter), doświadczonego i mądrzejszego ode mnie. Łączyła nas wielka przyjaźń, która po roku stopniowego zbliżania się do siebie przerodziła się w romans. Z Peterem mogłam mówić o rzeczach, których nie odważyłabym się powiedzieć nikomu innemu – sprawiało mu to radość i kochał mnie za to jeszcze bardziej. W pewnym sensie, przebywając z nim, czułam się szczęśliwsza niż w jakimkolwiek innym okresie mojego życia. Moje serce otworzyło się na oścież, przepełniała mnie pasja życia oraz akceptacja samej siebie. Nigdy wcześniej nie sądziłam, że może mi być tak dobrze. Moja duchowa strona obudziła się na nowo. Pierwszy raz od dłuższego czasu towarzyszyło mi poczucie pełni i jedności. Fakt, że Peter był ode mnie dużo starszy, bez wątpienia odgrywał w tym dużą rolę. Jego pragnienie bycia ze mną było dla mnie prawdopodobnie czymś na kształt substytutu uczuć, których nie okazywał mi mój ojciec.
Jednakże nawet przed samą sobą nie potrafiłam przyjąć do wiadomości tego, co właściwie się działo. Powodem było potworne poczucie winy z powodu niewierności wobec Johna. Głos mojego wewnętrznego krytyka uniemożliwiał mi przyznanie się do własnych działań – mój autoportret wydawał mi się zbyt bolesny. Mogłabym to porównać do rozdwojenia jaźni. Każda sfera mojego życia była całkowicie różna i nie łączyła się z resztą osobowości. Był to okropny