Rutger Bregman

Homo sapiens


Скачать книгу

Rousseau kiwa głową z aprobatą. Za każdym razem, gdy cynik narzeka, że to tylko wywoła więcej przemocy, Hobbes jest zadowolony.

      Czytanie pism tych dwóch nie jest łatwe ani przyjemne. Zwłaszcza Rousseau pozostawia wiele miejsca na interpretacje. Ale w dzisiejszych czasach możemy przetestować ich główny punkt sporny. Hobbes i Rousseau byli przecież teoretykami, podczas gdy my gromadzimy dowody naukowe od dziesięcioleci.

      W pierwszej części tej książki przeanalizuję pytanie: który z filozofów miał rację? Czy powinniśmy być wdzięczni za to, że mamy już za sobą czas spędzony w naturze? A może kiedyś byliśmy szlachetnymi dzikusami?

      Od odpowiedzi na te pytania zależy bardzo wiele…

      ROZDZIAŁ TRZECI

      NARODZINY LUDZKIEGO SZCZENIĘCIA

      1

      Pierwszą rzeczą, którą należy zrozumieć na temat rasy ludzkiej, jest to, że w kategoriach ewolucji jesteśmy niemowlętami. Jako gatunek dopiero co się pojawiliśmy. Wyobraźmy sobie, że cała historia życia na Ziemi obejmuje tylko jeden rok kalendarzowy, a nie cztery miliardy lat. Mniej więcej do połowy października całą Ziemię miały dla siebie bakterie. Dopiero w listopadzie pojawiło się życie, jakie znamy, z liśćmi i gałęziami, kośćmi i mózgami.

      A my, ludzie? Nasze wejście nastąpiło 31 grudnia około godziny 23:00. Następnie spędziliśmy niemal godzinę, wędrując jako myśliwi-zbieracze, a dopiero o 23:58 zaczęliśmy wymyślać rolnictwo. Wszystko inne, co nazywamy „historią”, wydarzyło się w ciągu ostatnich sześćdziesięciu sekund do północy: piramidy i zamki, rycerze i damy dworu, maszyny parowe i statki kosmiczne.

      W mgnieniu oka Homo sapiens zaludnił cały glob, od najzimniejszych tundr po najgorętsze pustynie. Staliśmy się nawet pierwszym gatunkiem, który opuścił planetę i postawił stopę na Księżycu.

      Ale dlaczego akurat my? Dlaczego pierwszy astronauta nie był bananem? Albo krową? Albo szympansem?

      Te pytania mogą brzmieć głupio. Jednak pod względem genetycznym jesteśmy w 60 procentach identyczni z bananami, w 80 procentach nie do odróżnienia od krów i w 99 procentach tacy sami jak szympansy. Wcale nie było do końca jasne, że to my mamy doić krowy, a nie one nas, i że to my mamy zamykać szympansy w klatkach, a nie na odwrót. Dlaczego ten 1 procent miałby stanowić o całej różnicy?

      Przez długi czas uważaliśmy naszą uprzywilejowaną pozycję za część planu Bożego. Rasa ludzka była lepsza, mądrzejsza i wspanialsza od każdej innej żywej istoty – znajdowała się na wierzchołku Jego stworzenia.

      Ale wyobraź sobie, że dziesięć milionów lat temu (około 30 grudnia) Ziemię odwiedzili kosmici. Czy mogli przewidzieć powstanie Homo sapiens? Nie ma szans. Nasz rodzaj jeszcze nie istniał. Ziemia wciąż była dosłownie planetą małp, z pewnością nikt nie budował miast, nie pisał książek ani nie wystrzeliwał rakiet w kosmos.

      Niewygodna prawda jest taka, że także my – istoty, które uważają się za tak wyjątkowe – jesteśmy produktem ślepego procesu zwanego ewolucją. Należymy do hałaśliwej rodziny dość włochatych stworzeń znanych również jako naczelne. Aż do dziesięciu minut przed północą mieliśmy do towarzystwa nawet inne naczelne[1]. Ale te w tajemniczy sposób zniknęły.

      Pamiętam dokładnie, kiedy po raz pierwszy zacząłem pojmować znaczenie ewolucji. Miałem wtedy dziewiętnaście lat i słuchałem na iPodzie wykładu o Karolu Darwinie. Byłem przygnębiony przez tydzień. Jasne, już jako dziecko dowiedziałem się o istnieniu tego angielskiego naukowca, ale uczęszczałem do chrześcijańskiej szkoły, w której nauczyciel biologii przedstawił ewolucję jako kolejną szaloną teorię. No cóż, jak się później dowiedziałem, nie do końca tak było.

      Podstawowe składniki dla ewolucji życia są proste. Potrzebujesz:

      Dużo cierpienia.

      Dużo walki.

      Dużo czasu.

      Krótko mówiąc, proces ewolucji sprowadza się do tego, że zwierzęta posiadają więcej potomstwa, niż są w stanie wyżywić. Te osobniki, które są nieco lepiej przystosowane do środowiska (mają grubsze futro lub lepiej się kamuflują), zyskują więcej szans na przetrwanie i rozmnażanie. Teraz wyobraź sobie wielką zabawę w bieg, trwający aż do śmierci, kiedy to miliardy i miliardy stworzeń idą do piachu – niektóre z nich jeszcze zanim zdołają przekazać pałeczkę swojemu potomstwu. Niech ten bieg będzie wystarczająco długi – niech trwa, powiedzmy, cztery miliardy lat – a drobne różnice między rodzicami a dziećmi mogą tworzyć rozległe i różnorodne drzewo życia.

      I tyle. Proste, ale genialne.

      Dla Darwina, biologa, który kiedyś rozważał zostanie księdzem, niemożność pogodzenia okrucieństwa natury z biblijną historią stworzenia ostatecznie zniszczyła wiarę w Boga. Weź pod uwagę, pisał, pasożytniczą osę, owada, który składa jaja w żywej gąsienicy. W momencie wylęgu larwy zjadają gąsienicę od środka, powodując przerażającą, rozciągniętą w czasie śmierć.

      Jaki chory umysł wymyśliłby coś takiego?

      Nikt. Nie ma mistrza, nie ma wielkiego projektu do zrealizowania. Motorem ewolucji są tylko ból, cierpienie i walka. Czy można winić Darwina za trwające całymi latami odkładanie publikacji swojej teorii? W liście do przyjaciela napisał, że to było „jak przyznanie się do morderstwa”[2].

      Od tamtej pory teoria ewolucyjna nie stała się ani trochę bardziej optymistyczna. W 1976 roku brytyjski biolog Richard Dawkins opublikował swoje opus magnum o instrumentalnej roli genów w ewolucji życia, zatytułowane wymownie Samolubny gen. To przygnębiająca lektura. Czy liczysz na to, że natura uczyni świat lepszym miejscem? Żebyś się nie zdziwił. Dawkins pisze jasno: „Spróbujmy nauczać hojności i altruizmu, ponieważ rodzimy się samolubni”[3].

      Czterdzieści lat po opublikowaniu tej książki brytyjska opinia publiczna uznała Samolubny gen za najbardziej wpływową książkę naukową, jaką kiedykolwiek napisano[4]. Jednak po jej przeczytaniu wielu czytelników poczuło ogromne przygnębienie. „Przedstawia ona przerażająco pesymistyczną opinię o ludzkiej naturze […], ale nie mogę znaleźć żadnych argumentów, aby obalić jej punkt widzenia”, napisał jeden z nich. „Żałuję, że ją przeczytałem”[5].

      Więc oto jesteśmy, Homo sapiens, produkt brutalnego i rozciągniętego w czasie procesu. Podczas gdy 99,9 procent gatunków wyginęło, nadal tu żyjemy. Podbiliśmy planetę i – kto wie? – może już wkrótce Drogę Mleczną?

      Ale dlaczego akurat my?

      Można założyć, że nasze geny są najbardziej samolubne ze wszystkich. Że jesteśmy silni i mądrzy, gotowi do ciężkiej pracy. Ale… czy naprawdę? Co do bycia silnym: nie, nie do końca. Szympans może nas pokonać i nawet się nie spoci. Byk może bez trudu przebić nas jednym ostrym rogiem. Po narodzinach jesteśmy całkowicie bezradni, a potem nadal pozostajemy delikatni, powolni i nie umiemy nawet sprawnie uciekać na drzewa.

      Może to dlatego, że jesteśmy tacy mądrzy? Na pierwszy rzut oka można by tak pomyśleć. Homo sapiens ma niesamowity mózg, który tryska energią niczym islandzki gejzer. Nasz mózg może stanowić zaledwie 2 procent masy naszego ciała, ale zużywa 20 procent kalorii, które spożywamy[6].

      Ale czy istoty ludzkie rzeczywiście są tak genialne? Kiedy robimy skomplikowane obliczenia lub rysujemy ładny obrazek, zazwyczaj uczymy się tej umiejętności od kogoś innego. Ja osobiście, na przykład, mogę policzyć do dziesięciu. Oczywiście jest to imponujące, wątpię jednak, żebym sam potrafił wymyślić system numeryczny.

      Naukowcy od lat starają się dowiedzieć, które zwierzę natura obdarzyła największym