którego uczestnicy byli antagonizowani przeciwko sobie. Po jakimś czasie trafiłem jednak na mało popularny blog, który opowiadał bardzo interesującą historię: „Pewnego dnia, w 1977 roku, sześciu chłopców wyruszyło z Tonga na wyprawę rybacką. Rozpętała się potężna burza, łódź chłopców się rozbiła, a oni sami trafili na bezludną wyspę. I co robią te dzieciaki, tworzące małe plemię? Zawierają pakt, że nigdy nie będą się kłócić”[9].
Artykuł nie odsyłał do żadnych źródeł. Po kilku godzinach klikania odkryłem, że opowieść pochodzi z książki znanego anarchisty Colina Warda, zatytułowanej Child in The Country (1988). Ward przytoczył z kolei raport włoskiej polityczki Susanny Agnelli, opracowany dla jakiejś międzynarodowej lub innej komisji.
Poczułem iskierkę nadziei i zacząłem szukać tego raportu. Okazało się, że mam szczęście: znalazłem egzemplarz w antykwariacie w Wielkiej Brytanii. Dwa tygodnie później trafił do moich rąk. Przeglądając go, znalazłem to, czego szukałem. Strona 94.
Sześciu chłopców samych na wyspie. Ta sama historia, te same szczegóły, te same sformułowania i – po raz kolejny – brak źródła[10].
No dobrze, pomyślałem, że może uda mi się namierzyć Susannę Agnelli i zapytać, skąd wzięła tę opowieść. Tu znów nie miałem szczęścia – kobieta zmarła w 2009 roku. Doszedłem do wniosku, że jeśli te wydarzenia miały miejsce naprawdę, to gdzieś musi być o nich artykuł z 1977 roku. Mało tego, chłopcy mogliby wciąż żyć. Przeszukiwałem jednak kolejne biblioteki i nie mogłem nic znaleźć.
Czasami potrzeba łutu szczęścia. Przeglądając pewnego dnia archiwum gazet, wpisałem niepoprawny rok i trafiłem głęboko w lata 60. I proszę, znalazłem. Odniesienie do 1977 roku w raporcie Agnelli okazało się literówką.
W wydaniu australijskiej gazety „The Age” z 6 października 1966 roku wyskoczył mi nagłówek: „W niedzielę rekonstrukcja historii rozbitków z Tonga”. Artykuł dotyczył sześciu chłopców, których znaleziono trzy tygodnie wcześniej na skalistej wysepce należącej do archipelagu Tonga na Oceanie Spokojnym (i będącej brytyjskim protektoratem do 1970 roku). Zostali uratowani przez australijskiego kapitana statku po ponad roku przebywania na wyspie ’Ata. Zgodnie z treścią artykułu kapitan namówił nawet stację telewizyjną do nakręcenia inscenizacji przygód chłopców.
„Historia ich przetrwania już jest uważana za jedną z wielkich, klasycznych opowieści o morzu”, podsumowano w artykule.
W mojej głowie roiło się od pytań. Czy chłopcy jeszcze żyli? Czy uda mi się znaleźć nagranie z telewizji? Najważniejsze jednak było to, że miałem trop: kapitan nazywał się Peter Warner. Może on także jeszcze żył! Jak jednak mam odnaleźć starszego mężczyznę po drugiej stronie kuli ziemskiej?
Podczas szukania jego nazwiska ponownie uśmiechnęło się do mnie szczęście. W ostatnim numerze „Daily Mercury”, maleńkiej lokalnej gazety z Mackay w Australii, natknąłem się na nagłówek: „Tych przyjaciół łączy pięćdziesięcioletnia więź”. Obok wydrukowana została mała fotografia dwóch uśmiechniętych mężczyzn, jeden obejmował drugiego. Artykuł zaczynał się tak: „Daleko na plantacji bananów w Tullera, niedaleko Lismore, siedzi niesamowita para przyjaciół […]. Mężczyźni ci mają roześmiane oczy i promienieją energią, którą w ich wieku spotyka się już bardzo rzadko. Starszy ma 83 lata, jest synem bogatego przemysłowca. Młodszy, lat 67, to dosłownie dziecko natury”[11].
Ich nazwiska? Peter Warner i Mano Totau. A gdzie się spotkali?
Na bezludnej wyspie.
3
Wyruszyliśmy pewnego wrześniowego poranka. Moja żona Maartje i ja wynajęliśmy samochód w Brisbane, na wschodnim wybrzeżu Australii. Usiadłem za kierownicą z lekkim niepokojem. Moje zdenerwowanie mogło mieć coś wspólnego z tym, że udało mi się zdać egzamin na prawo jazdy dopiero za szóstym razem, a teraz musiałem jeździć po lewej stronie drogi. Mogło też jednak wynikać z faktu, że oto udawałem się na spotkanie z głównym bohaterem „jednej z wielkich, klasycznych opowieści o morzu”.
Jakieś trzy godziny później dotarliśmy do celu, do miejsca na samym środku pustkowia, które rozłożyło Google Maps na łopatki. Ale on tam był i siedział przed niskim domem przy polnej drodze: człowiek, który pięćdziesiąt lat temu uratował sześciu zaginionych chłopców. Kapitan Peter Warner.
Zanim opowiem jego historię, powinniśmy poznać kilka faktów z jego życia, które samo nadaje się na scenariusz filmu. Był najmłodszym synem Arthura Warnera, niegdyś jednego z najbogatszych i najpotężniejszych ludzi w Australii. Już w latach 30. Arthur zarządzał rozległym imperium przemysłowym zwanym Electronic Industries, które zdominowało ówczesny rynek radiowy w kraju.
Peter był szykowany na następcę ojca. Zamiast tego w wieku siedemnastu lat uciekł z domu. Wyruszył w morze, chciał szukać przygód. „Wolałem walczyć z naturą niż z ludźmi”, wyjaśnił później[12].
Kilka następnych lat Peter spędził, pływając po wszystkich morzach i oceanach, od Hongkongu po Sztokholm, od Szanghaju po Sankt Petersburg. Kiedy pięć lat później syn marnotrawny wrócił wreszcie do domu, z dumą wręczył ojcu szwedzki certyfikat kapitański. Jednak na Warnerze seniorze nie zrobiło to większego wrażenia i zażądał, by syn nauczył się jakiejś bardziej pożytecznej profesji.
„Co jest najłatwiejsze?”, spytał Peter.
„Księgowość”, skłamał Arthur[13].
Zdobycie stopnia naukowego zajęło Peterowi pięć lat studiów wieczorowych. Poszedł pracować u ojca, jednak morze nadal go kusiło, tak więc gdy tylko mógł, ruszał na Tasmanię, gdzie miał własną flotę rybacką. To właśnie owo hobbystyczne łowienie ryb sprowadziło go zimą 1966 roku do Tonga. Umówił się na audiencję z królem, aby poprosić o pozwolenie na łowienie homarów w okolicznych wodach. Niestety, Jego Wysokość Taufa’ahau Tupou IV nie wyraził na to zgody.
Rozczarowany Peter wrócił na Tasmanię, ale po drodze zrobił mały objazd, aby zarzucić sieci poza królewskimi wodami. I wtedy ją zobaczył: malutki skrawek lądu na lazurowym morzu.
Wyspę ’Ata.
Peter wiedział, że od wieków do jej brzegu nie przybił żaden statek. Kiedyś wyspa była zamieszkana – aż do pewnego ponurego dnia 1863 roku, kiedy to na horyzoncie pojawił się statek handlarzy niewolników, który wkrótce odpłynął ze wszystkimi mieszkańcami. Od tego czasu ’Ata była opuszczona – przeklęta i zapomniana.
Peter zauważył jednak coś dziwnego. Obserwował wyspę przez lornetkę i zobaczył wypalone plamy na zielonych klifach. „W tropikach rzadko dochodzi do spontanicznych pożarów”, powiedział nam pół wieku później. „Postanowiłem więc to zbadać”. Gdy jego kuter zbliżał się do zachodniego krańca wyspy, Peter usłyszał zawołanie z bocianiego gniazda.
„Ktoś krzyczy!”, wrzasnął jeden z jego ludzi.
„Bzdury!”, odkrzyknął Peter. „To tylko mewy”.
Ale wtedy przez lornetkę zobaczył chłopca. Nagiego. Włosy sięgały mu aż do ramion. Ów „dzikus” zeskoczył z klifu do wody. Nagle pojawiło się więcej chłopców, wszyscy wrzeszczeli z całych sił.
Peter kazał swojej załodze załadować broń, bo pamiętał o polinezyjskim zwyczaju porzucania niebezpiecznych przestępców na bezludnych wyspach. Niedługo do statku dopłynął pierwszy chłopiec. „Nazywam się Stephen!”, krzyknął płynnie po angielsku. „Jest nas sześciu i sądzimy, że jesteśmy tu już od piętnastu miesięcy”.
Peter był jednak ciągle nieufny. Kiedy pozostali chłopcy weszli na pokład, powiedzieli, że są uczniami szkoły z internatem w Nuku’alofa, stolicy Tonga. Ponieważ mieli już dość monotonnych szkolnych posiłków, pewnego dnia postanowili wypłynąć na ryby, tyle