dziesięć milionów osób. Dzisiaj jest nas ponad sześć miliardów, z czego 99 procent jest lepiej odżywionych, ma lepsze mieszkania i rozrywki, a także lepszą ochronę przed chorobami niż ich przodkowie z epoki kamiennej. Poziom dostępności niemal każdej rzeczy, której może chcieć lub potrzebować człowiek, rośnie nierównomiernie od dziesięciu tysięcy lat i gwałtownie przyspieszył w ciągu ostatnich dwustu lat: kalorii; witamin; pitnej wody; maszyn; prywatności; środków do podróżowania szybciej, niż mogą nas ponieść nogi, możliwości komunikowania się dalej, niż możemy krzyknąć. Co zadziwiające, mimo tej poprawy ludzie wciąż są przekonani, że przyszłość będzie katastrofalna29.
Zmierzch przemocy. Lepsza strona naszej natury Stevena Pinkera idzie podobnym tropem. Oto streszczenie wydawnicze:
Wierzcie bądź nie, ale w historii naszego gatunku prawdopodobnie nigdy nie było tak spokojnych czasów jak dzisiejsze. Steven Pinker, autor bestsellerów, pokazuje w swojej nowej, wciągającej i kontrowersyjnej książce, że mimo nieustającego strumienia wiadomości na temat wojen, przestępstw i terroryzmu tak naprawdę nasz świat jest coraz mniej naznaczony przemocą. W swoim ambitnym dziele podważa mity o wrodzonych ludzkich skłonnościach do agresji i kontynuuje swoje rozważania na temat natury człowieka, łącząc psychologię oraz historię, aby zaprezentować niezwykłą wizję postępującego oświecenia30.
Taki optymizm prezentują też w skromniejszej skali środki masowego przekazu, szczególnie te spoza Europy, gdy skupiają się na kwestiach gospodarczych. Kryzys? Jaki kryzys? Spójrzcie na kraje BRIC albo na Polskę, Koreę Południową, Singapur czy na państwa afrykańskie: wszystkie się rozwijają. Wśród przegranych są tylko Europa Zachodnia i, do pewnego stopnia, USA, tak więc nie mamy do czynienia z globalnym kryzysem, ale ze zmianą dynamiki postępu na niekorzyść Zachodu. Czy wymownym symbolem tej zmiany nie jest fakt, że ostatnio wiele osób mieszkających w Portugalii, kraju pogrążonym w głębokim kryzysie, wraca do Mozambiku i Angoli, byłych portugalskich kolonii – ale tym razem jako imigranci ekonomiczni, a nie jako kolonizatorzy? Nasz wielki kryzys nie jest godny tej nazwy, jeśli ma wymiar tylko lokalny. Nawet gdy mówimy o prawach człowieka, to czy sytuacja w Chinach i Rosji nie jest dziś lepsza niż pięćdziesiąt lat temu? Potępianie trwającego kryzysu jako zjawiska globalnego wynika zazwyczaj z postawy eurocentrycznej, a co więcej, charakteryzuje lewicowców, którzy na ogół są dumni ze swojego antyeurocentryzmu.
Przy wielu zastrzeżeniach można w przeważającej mierze zaakceptować dane, do których odnoszą się ci „racjonaliści”. Tak, żyjemy dzisiaj zdecydowanie lepiej niż nasi przodkowie dziesięć tysięcy lat temu w epoce kamienia łupanego, nawet przeciętny więzień w Dachau (nazistowski obóz pracy, a nie Auschwitz, obóz śmierci) miał prawdopodobnie przynajmniej odrobinę lepiej niż niewolnik Mongołów. Czegoś jednak brakuje w tej historii.
Przede wszystkim – powinniśmy powściągnąć w tym miejscu naszą antykolonialną radość – nasuwa się pytanie: jeśli Europa zmierza powoli do rozpadu, to co zastąpi jej hegemonię? Odpowiedź brzmi: „kapitalizm z wartościami azjatyckimi” (który oczywiście nie ma nic wspólnego z mieszkańcami Azji, łączy się za to z oczywistą tendencją współczesnego kapitalizmu do zawieszania reguł demokracji). Począwszy od Marksa, prawdziwie radykalna lewica nigdy nie była po prostu „postępowa”. Zawsze miała obsesję na punkcie pytania: jaka jest cena postępu? Marks był zafascynowany kapitalizmem, jego niespotykaną dotąd produktywnością; upierał się jednak przy tezie, że ten sukces wywołuje antagonizmy. Takie samo podejście powinniśmy zastosować do dzisiejszego globalnego kapitalizmu: utrzymywać w polu widzenia jego ciemną stronę, która staje się zarzewiem buntu.
Konsekwencją takiej postawy jest uznanie, że dzisiejsi konserwatyści nie są tak naprawdę konserwatywni. Chociaż popierają ciągłą samorewolucję kapitalizmu, to chcą go jedynie uczynić bardziej wydajnym przez uzupełnienie kapitalistycznej machiny o niektóre tradycyjne instytucje (na przykład religię), aby ograniczyć jej niszczycielskie konsekwencje dla życia i spójności społecznej. Dziś prawdziwym konserwatystą jest osoba, która w pełni uznaje antagonizmy i impasy globalnego kapitalizmu, osoba, która odrzuca prosty progresywizm i zwraca uwagę na mroczną stronę postępu. W tym sensie tylko radykalny lewak może być współcześnie prawdziwym konserwatystą.
Ludzie nie buntują się, gdy „sprawy mają się naprawdę źle”, lecz kiedy ich oczekiwania nie zostają spełnione. Rewolucja francuska nastąpiła po tym, jak król i szlachta od dziesięcioleci stopniowo tracili władzę; bunt antykomunistyczny na Węgrzech w 1956 roku wybuchł po tym, jak Imre Nagy był już premierem przez dwa lata, po (względnie) wolnych debatach intelektualistów; ludzie zbuntowali się w Egipcie w 2011 roku, ponieważ pod Mubarakiem nastąpił pewien postęp gospodarczy, co dało początek całej klasie wykształconej młodzieży, która uczestniczyła w uniwersalnej kulturze cyfrowej. Właśnie dlatego chińscy komuniści słusznie wpadają w panikę: Chińczycy żyją obecnie znacznie lepiej niż czterdzieści lat temu, a jednocześnie wybuchły wśród nich społeczne antagonizmy (między nowymi bogaczami a resztą), oczekiwania obywateli są zaś znacznie wyższe niż kiedyś. Taki jest problem z rozwojem i postępem: zawsze są nierówne, więc rodzą nowe niestabilności i konflikty oraz generują nowe wymagania, których nie można spełnić. W Tunezji lub Egipcie tuż przed Arabską Wiosną większość ludzi żyła prawdopodobnie lepiej niż dekady wcześniej, ale standardy, według których buntownicy mierzyli swoją (nie)satysfakcję, były znacznie wyższe.
Więc tak, „Spectator”, Ridley, Pinker i ich towarzysze mają w zasadzie rację, ale to właśnie te fakty, które tak pieczołowicie podkreślają, tworzą warunki do sprzeciwu i buntu. Błąd, którego powinniśmy unikać, najlepiej ilustruje historia (może apokryficzna) na temat lewicowca i keynesisty Johna Galbraitha. Przed wyjazdem do ZSRR pod koniec lat pięćdziesiątych XX wieku napisał on do swojego antykomunistycznego przyjaciela Sidneya Hooka: „Nie martw się, Sowieci mnie nie uwiodą, nie wrócę do domu, twierdząc, że zbudowali socjalizm!”. Hook odpowiedział mu natychmiast: „Ale właśnie tego się obawiam – że po powrocie stwierdzisz, że ZSRR NIE jest socjalistyczny!”. Hook bał się naiwnej obrony czystości idei: jeśli coś idzie nie tak z budowaniem społeczeństwa socjalistycznego, to nie unieważnia samego pomysłu, oznacza tylko, że nie wdrożyliśmy go poprawnie. Czy nie natrafiamy na podobną naiwność u dzisiejszych fundamentalistów rynkowych? Kiedy podczas niedawnej debaty we francuskiej telewizji Guy Sorman stwierdził, że demokracja i kapitalizm zawsze idą w parze, nie mogłem się powstrzymać przed zadaniem mu oczywistego pytania: „A co z dzisiejszymi Chinami?”. Wybąkał w odpowiedzi: „W Chinach nie ma kapitalizmu!”. Zdaniem fanatycznie prokapitalistycznego Sormana, jeśli kraj jest niedemokratyczny, oznacza to po prostu, że nie jest tak naprawdę kapitalistyczny, lecz praktykuje zniekształconą wersję kapitalizmu, dokładnie tak samo, jak dla demokratycznego komunisty stalinizm nie był autentyczną formą komunizmu. Nietrudno wyłapać błąd leżący u podstaw takiego rozumowania. To jak w tym znanym żarcie: „Moja narzeczona nigdy nie spóźnia się na spotkanie, ponieważ w chwili, gdy się spóźni, nie jest już moją narzeczoną!”. Oto jak współczesny apologeta wolnego rynku wyjaśnia kryzys finansowy z 2008 roku: to nie była wina mechanizmów rynkowych, lecz nadmiernych regulacji państwowych, problem polegał na tym, że nasza gospodarka rynkowa nie była prawdziwa, że wciąż znajdowała się w szponach państwa opiekuńczego. Kiedy trzymamy się takiej wizji czystości kapitalizmu rynkowego, traktując jego niepowodzenia jako przypadkowe wpadki, kończymy na naiwnym progresywizmie, który ignoruje szalony taniec przeciwieństw.
Jednym z najbardziej uderzających przykładów tego szalonego tańca w sferze ekonomicznej jest dziwne współistnienie wyczerpujących form zatrudnienia z zagrożeniem bezrobociem: im ciężej pracują ci, którzy są zatrudnieni, tym bardziej rozpowszechnione jest ryzyko bezrobocia. Dzisiejsza sytuacja zmusza nas zatem, abyśmy przesunęli akcenty w lekturze Kapitału Marksa z ogólnego tematu reprodukcji kapitalistycznej na, jak to ujął Frederick Jameson, „podstawową, strukturalną centralność bezrobocia w tekście samego Kapitału: bezrobocie jest strukturalnie nierozłączne od dynamiki akumulacji i ekspansji, która