zsyłać na ziemię.
Jest początek dwa tysiące piętnastego roku. Częstochowianie przeklinają aurę pełną wilgoci. Jeszcze nie całkiem zapomnieli o jesiennych ulewach, które zdawały się nie mieć końca. Czekają na wiosnę i cieplejszy czas. Nie są świadomi tego, że lato zgotuje im piekło temperatur, które będzie trudniej przetrwać niż jednostajne, szare, deszczowe dni.
Częstochowa natomiast wie wszystko i o wszystkim pamięta. Zawieszona w próżni między dwoma plagami daje sobie chwilę wytchnienia i zbiera siły. Może się wydawać, że miasto osiąga balans, a życie jego mieszkańców toczy się w rytmie znanym z innych miejscowości. Jednak właśnie wtedy, kiedy czyny biskupa pomocniczego zostają ujawnione, a on sam pozostaje w zamknięciu, kiedy Jerzy Walter i Karina Warska powoli przyznają się do tego, że dobrze im razem, a Alicja Drylska i Henrik Lund tworzą prawdziwą rodzinę w dalekim Östermalmie, Częstochowa jest świadkiem spotkania, którego skutek zaważy na jej dalszych losach.
Do miasta przyjeżdża Dariusz Grott. Przedsiębiorca nie porzucił planów budowy fabryki plastiku na terenie trzech połączonych działek u zbiegu ulic Kilińskiego i Zbierskiego. Nie zapomniał o wpłacie, której dokonał na rzecz kurii, ani o zobowiązaniach i obietnicach, które poczynił wobec kilku innych biznesowych partnerów. Fakt, że kuria utraciła prawa do największej z działek, traktuje jak przejściowe problemy w interesach. Początkowe rozżalenie, które czuł po informacji o odnalezieniu Wiktora Maleńkowa, spadkobiercy działki przy ulicy Zbierskiego, zastępuje gniew. Pragnie dopiąć swego i spełnić marzenie o posiadaniu fabryki w rodzinnym mieście, a ten teren jest niezbędny do realizacji planu. Dobrze wie, że gdyby chciał, mógłby pogrążyć kilka ważnych osób. Wystarczyłoby sprawić, by niewygodne fakty przedostały się do opinii publicznej. Sprytnie poprowadzona akcja medialna mogłaby pognębić radnych Roberta Kuleszę i Zdzisława Franczaka, a wraz z nimi całą radę miasta. Mogła też dotknąć kurii i jeszcze bardziej przygnieść biskupa Stanisława Waltera. A na koniec, jakby było mało, jedną niewinną wzmianką o wyremontowanych wnętrzach komendy podtopić lokalną policję. Dariusz Grott zbyt długo prowadził interesy, zbyt dużo widział i zbyt wiele się nauczył, by nie wiedzieć, jak wywołać takie zamieszanie i wyjść z niego bez szwanku.
Nie to jednak jest jego celem, kiedy dziewiątego stycznia dwa tysiące piętnastego roku parkuje swojego range rovera w trzeciej Alei Najświętszej Marii Panny, tuż pod budynkiem częstochowskiej kurii. Jego jedynym pragnieniem wciąż jest postawienie fabryki tworzyw sztucznych i satysfakcja, jaką ma mu dać działalność zawodowa w miejscu, w którym ma swoje korzenie.
Jest początek dwa tysiące piętnastego roku. Częstochowa przetrwała jesienny potop. Tamte krople wyschły. Łez po Julianie nikt już nie pamięta. Strachu przed Dorianem nikt jeszcze nie czuje. Prawdziwe oblicze Stanisława Waltera ciąży nad miastem. Wszystkie kości są jeszcze zakopane, a słońce dopiero zbiera siły na lato.
Sławomir Maj i Dariusz Grott spotykają się bez świadków, w ciszy i na ustroniu, które zapewnia gabinet kanclerza, pozbawiony czujnych oczu wszechwładnego biskupa pomocniczego. Jest wieczór, budynek kurii niemal opustoszał.
Sławomir Maj, stając oko w oko z osobą, która może bez trudu zniszczyć jego życie, pozostaje spokojny. Jest opanowany, bo wie, że przebieg spotkania zależy tylko od niego.
– Co to się stało z tą naszą działką? Niech mi ksiądz prałat jeszcze o tym opowie, bo właściwie to tak konkretnie nie pogadaliśmy – rzuca Grott na początek.
Maj relacjonuje przebieg wydarzeń bez emocji, fakt po fakcie opowiada o Wiktorze Maleńkowie i testamencie odnalezionym w zabytkowym dworku Sobińskich. Mówi o prawnikach, którzy podjęli się prowadzenia sprawy spadkowej niespodziewanego przybysza z Syberii. Z imienia i nazwiska nie wymienia nikogo, nie wspomina o Alicji Drylskiej. Stwierdza niewzruszenie, że aresztowanie Stanisława Waltera nastąpiło w najmniej dogodnym dla sprawy momencie.
– No to jak to teraz będzie? – pyta krępy biznesmen, odstawiając herbatę na masywny dębowy stolik.
– Co ma pan na myśli? – Maj zwraca uwagę na jego jazgotliwy głos i fakt, że siedzi na skraju fotela. Gdyby wsunął się głębiej, jego stopy z pewnością nie sięgnęłyby podłogi.
– Właściwie to kilka rzeczy. Kto teraz podejmuje decyzje, jak wam posadzili Waltera? Swoją drogą, niezła jazda z tym biskupem… – śmieje się, kiedy wypowiada ostatnie słowa.
– Zależy, jakie decyzje – stwierdza kanclerz, pomijając jawną zaczepkę Grotta.
Na okrągłej twarzy biznesmena pojawia się lisi uśmiech.
– Co z moją działką, księże prałacie? Co z moim interesem? Co z pieniędzmi, które ode mnie dostaliście? Mam jeszcze mnożyć pytania?
– Nie, nie trzeba.
– No więc?
– Porozmawiajmy.
– Właśnie rozmawiamy.
– Czego pan oczekuje? – Maj wciąż jest zrównoważony, nieco flegmatyczny, jakby w trakcie tej konwersacji w jego żyłach płynęła zimna krew.
– Tego samego, o czym mówiłem od początku.
– Musimy poszukać innego terenu. Tego nie będziemy mogli wykorzystać – odpowiada Maj.
Dariusz Grott zachowuje się tak, jakby tylko czekał na to zdanie. Uśmiech zamienia w krótki rechot, a palcem wskazującym wachluje w powietrzu tak, jakby wyrażał uznanie dla dobrego dowcipu.
– Tyle tylko, że sprawa wygląda tak, że ja nie godzę się na żaden inny teren – mówi, opanowując z trudem śmiech. – I chyba już nieraz wyraźnie to podkreślałem. Zabawne, bo spodziewałem się dokładnie takiej odpowiedzi, proszę księdza. Ale ja, jak ksiądz dobrze wie, zęby zjadłem na interesach i pewne sprawy są być może dla mnie prostsze niż dla was. Proszę mnie oczywiście źle nie zrozumieć, darzę kurię ogromnym szacunkiem. To dla mnie jedna z bardziej oryginalnych instytucji! Świetnie wyspecjalizowana zarówno w biznesie, jak i w marketingu! Z szerokimi kontaktami i możliwościami. Z pieniędzmi… – Tu na chwilę przerwał. – I właśnie do kwestii pieniędzy chciałem nawiązać, ale najpierw zadam kilka pytań, sądzę, że retorycznych.
– Słucham.
– Prawa do jednej z trzech działek kuria utraciła, ale pozostałe dwie wciąż są w waszym posiadaniu, prawda?
– Zgadza się.
– Największa działka przeszła w drodze postanowienia spadkowego na człowieka, który groszem nie śmierdzi. Przyzna ksiądz, że tak jest.
– Przyznaję.
– Co więc, według księdza, Wiktor Maleńkow będzie chciał zrobić z tą działką?
– Zarobić na niej.
– Otóż to! A czy Wiktor Maleńkow, bądź ktokolwiek z dalekiej Syberii, ma według księdza prałata głowę do interesów?
– Nie sądzę – odpowiedział Maj podobnie beznamiętnym tonem jak wcześniej.
– Co więc będzie chciał począć z tym terenem?
– Będzie chciał go sprzedać.
– Bingo! – Grott aż klasnął w dłonie. – Będzie chciał swą nową własność sprzedać! I tutaj wracam do kwestii pieniędzy, o której wspomniałem chwilę wcześniej. Kuria kupi tę działkę od niego, między innymi za środki, które ja wam przekazałem! Mieliście je pewnie przeznaczyć na inne niecierpiące zwłoki wydatki, no ale w obecnym stanie rzeczy… przyzna ksiądz… co może być bardziej istotne?
– Spodziewałem się, że pan to powie.
– Brawo! To zgodzi się ksiądz również ze mną, że jako przedstawiciel instytucji z tak ogromnym doświadczeniem w zarządzaniu majątkiem, jak również, że tak to określę, ludzkimi umysłami,