Dryła. Wróćmy do pana kolegów, na pewno się nie znacie?
Zenon Dryła: Nie… nie znamy się.
Edyta Lichota: A może kiedyś się znaliście?
Zenon Dryła: Chyba w innym życiu, bo w tym to raczej nie pamiętam.
Edyta Lichota: Proszę nam opowiedzieć o interesach, które prowadził pan w latach dziewięćdziesiątych.
Zenon Dryła: To znaczy?
Edyta Lichota: Handlował pan z Rosjanami.
Zenon Dryła: Owszem, ale co to ma do rzeczy?
Edyta Lichota: To się jeszcze okaże. Co pan dokładnie robił?
Zenon Dryła: Sprzedawałem wyroby ze stali, tak zwane „nierdzewki”. Narożniki, płyty, takie tam.
Edyta Lichota: Dochodowy biznes, co nie?
Zenon Dryła: Nie narzekałem.
Edyta Lichota: To czemu pan zmienił zajęcie?
Zenon Dryła: Bo przestałem być konkurencyjny. Nie tylko w Częstochowie jest huta.
Edyta Lichota: I przerzucił się pan na tenis.
Zenon Dryła: Grałem od dziecka. Potem postanowiłem zająć się tym zawodowo. Otworzyłem własną szkołę.
Edyta Lichota: Na tym też da się zarobić?
Zenon Dryła: Da się.
Edyta Lichota: Bingo Bistro i restauracja Zakwasy to pana knajpy, prawda?
Zenon Dryła: Owszem.
Edyta Lichota: Tylko pogratulować. Muszę się tam kiedyś wybrać.
Zenon Dryła: Zapraszam. Pani koledzy już nas odwiedzali.
(Prokurator Edyta Lichota wyjmuje zdjęcie i pokazuje je przesłuchiwanemu).
Edyta Lichota: A zna pan to miejsce?
Zenon Dryła: Klub Tori?
Edyta Lichota: Czyli zna pan.
Zenon Dryła: Chyba każdy zna.
Edyta Lichota: Był pan tam kiedyś?
Zenon Dryła: Kiedyś byłem. Dawno temu. Wtedy to jeszcze był Wakans.
Edyta Lichota: Z kolegami pan chodził?
Zenon Dryła: Samemu do Wakansu to tylko kurwy chodziły, pani prokurator. (śmiech) Owszem, chodziłem tam ze znajomymi. Kolegami, koleżankami…
Edyta Lichota: A czy był pan tam z Arkadiuszem Marczyńskim, Janem Kuberą i Arturem Kańskim?
Zenon Dryła: Jeszcze raz pani mówię, że nie znam i nie znałem tych osób.
Edyta Lichota: Ma pan świadomość, że tutaj trzeba mówić prawdę?
Zenon Dryła: Całą prawdę i tylko prawdę, jak na spowiedzi, pani prokurator. (śmiech)
Edyta Lichota: A jak pan myśli, czemu zginął pana syn?
Zenon Dryła: (pauza) Znalazł się w złym miejscu w złym czasie. Miał pecha, że akurat w pobliżu tego pojebanego rzeźnika! Pewnie akurat wtedy, kiedy ten szukał kogoś do zarżnięcia. Stawiam, że mój Konrad był idealnym celem. Nie znam bardziej roztargnionej osoby niż on. Cały czas z łbem w komórce. Zderzyłby się z samym diabłem, zanim w ogóle by zauważył, że wszedł do piekła. Pewnie tak samo napatoczył się temu Zeltowi. W ogóle to zamiast tracić czas na tę bezproduktywną rozmowę, powinniście go szukać!
Edyta Lichota: To przesłuchanie nie przeszkadza nam w poszukiwaniu Doriana Zelta.
Zenon Dryła: Coś słabo wam idzie. A swojego komendanta też szukacie?
Edyta Lichota: A co? Wie pan, gdzie on jest?
Zenon Dryła: Ja? A skąd ja mam to wiedzieć? Śmieszy mnie tylko to, że sami siebie nie umiecie ochronić.
Edyta Lichota: Skoro już jesteśmy przy komendancie Jerzym Walterze. To też był pana znajomy, prawda?
Zenon Dryła: No teraz to pani przeszła samą siebie! Takiego absurdu dawno nie słyszałem!
Edyta Lichota: A czy któryś z pańskich kolegów go znał?
Zenon Dryła: Mówi pani o tych kolegach, których nie znam, tak? A to proszę ich o to zapytać.
Edyta Lichota: Nie omieszkam, panie Dryła.
Zenon Dryła: Czy to wszystko, pani prokurator? Mogę już iść?
Edyta Lichota: Tak, to wszystko. Bardzo panu dziękuję. Proszę mi wierzyć, że ta rozmowa nie była bezproduktywna, jak był pan łaskaw ocenić. Wiele się od pana dowiedziałam.
Zenon Dryła: Niezmiernie mnie to cieszy. Proszę już nas nie nękać. Potrzebujemy z żoną spokoju.
Edyta Lichota: Proszę pozdrowić żonę. Słyszałam od funkcjonariusza Solnicy, że bardzo ją pan chroni.
Zenon Dryła: Funkcjonariusz Solnica… co za postać! Jego też proszę pozdrowić!
Edyta Lichota: Nie omieszkam. Dziękuję panu bardzo, panie Dryła. Przesłuchanie zakończone, zdąży pan na zajęcia.
Rozdział 4
piątek, 11 września 2015
Sławomir Maj zatrzymał się na przystanku tuż przed budynkiem Trójkąta. Włączył światła awaryjne.
– Przejedź się gdzieś. Bądź w pobliżu – powiedział Stanisław Walter, wysiadając z samochodu.
– Ile to potrwa? – zapytał kanclerz.
– Tyle, ile będzie trzeba. – Biskup zatrzasnął drzwi.
Maj odjechał chwilę później. Włączył się do ruchu, wymuszając pierwszeństwo. Dopiero po kilku minutach opanował wściekłość, która narosła w nim po ostatnich słowach przełożonego.
Niezadowolenie kanclerza nie stanowiło dla Stanisława Waltera problemu. Biskup czuł się wyśmienicie. Z wielu względów nie mógł się wprost doczekać nadchodzącego spotkania. Przede wszystkim dlatego, że będzie niespodziewane dla jego rozmówcy i to on przejmie nad nim pełną kontrolę. Również dlatego, że miał szczerą nadzieję, że ta rozmowa przyniesie mu nowe informacje w sprawie brata. Hierarcha przejął się nagłym zniknięciem Jerzego nie z troski o jego los, ale dlatego, że nie miał pojęcia, co się stało. Fakt, że nie wiedział, co dzieje się z bratem i kto, jeśli w ogóle ktoś, stoi za jego zaginięciem, był dla biskupa sygnałem, że miasto, o którym kiedyś wiedział wszystko, teraz kryje przed nim tajemnice. Miał świadomość, że odzyskiwanie dawnej pozycji musi potrwać. Traktował to jednak jak proces, który przecież zawsze cenił bardziej niż osiągnięcie celu.
Kolejnym krokiem było spotkanie z naczelnikiem wydziału kryminalnego. Wchodząc do budynku komendy, zdecydował, że każda spędzona tu chwila będzie dla niego przyjemnością.
Satysfakcję przyniosło mu już pierwsze, przerażone spojrzenie dyżurnego funkcjonariusza.
Pochylił się do okienka i przedstawił, przybierając ujmująco miły wyraz twarzy.
– Tak, wiem, kim pan jest… to znaczy ksiądz… ksiądz biskup oczywiście – zarechotał głupio policjant. – W jakiej sprawie…
– Byłbym niezmiernie wdzięczny, gdyby naczelnik Marek Marczuk znalazł dla mnie teraz czas. – Ułatwił zadanie dyżurnemu, który sprawiał wrażenie, jakby dokończenie zdania było ponad jego siły. – Czy byłoby to możliwe?
– Już dzwonię, chwileczkę… – wydukał funkcjonariusz i wcisnął jedną z cyfr na aparacie.
– Gość do naczelnika – powiedział i po chwili jego twarz przybrała kolor czerwonej słuchawki, którą przykładał