– Tak, nimfomanki, które są przekonane, że ich ulubiony aktor czy pisarz kocha się w nich.
– Ja nimfomanką! Phi! Bierze pan swoje pragnienia za rzeczywistość. A jeśli pan myśli, że jestem pana wielbicielką, myli się pan kompletnie!
Masowałem sobie skronie, patrząc na wschodzące na horyzoncie słońce. Szyja mnie bolała, wrócił też nagle ból głowy, tym razem doskwierając mi gdzieś z tyłu.
– Dobrze, dość tych żartów. Jeśli wyjdzie pani dobrowolnie, nie wezwę policji, zgoda?
– Proszę posłuchać, rozumiem, że nie chce pan spojrzeć prawdzie w oczy, ale…
– Ale co?
– Ja naprawdę jestem Billie Donelly, naprawdę jestem postacią z pana książki i proszę wierzyć, że przeraża mnie to tak samo jak pana.
Załamałem się i wypiłem łyk kawy, a po chwili całą resztę. Może i była w niej trucizna, ale wyglądało na to, że nie działała od razu. Jednak nie poddałem się. Kiedy byłem dzieckiem, widziałem w telewizji program, w którym morderca Johna Lennona uzasadniał swój czyn w ten sposób, że chciał zdobyć choć trochę sławy swojej ofiary. Nie należałem co prawda do zespołu The Beatles, a ta dziewczyna była dużo ładniejsza od Marka Davida Chapmana, ale wiedziałem, że osobnicy nagabujący różne sławne osoby to często chorzy psychicznie i że mogą zaatakować nagle i brutalnie. Przemówiłem więc do niej spokojnie, starając się ją przekonać.
– Niech pani posłucha, wydaje mi się, że jest pani trochę… podenerwowana. To się zdarza. Każdy z nas miewa gorsze dni. Może straciła pani pracę albo kogoś bliskiego? Może opuścił panią przyjaciel? Albo czuje się pani odrzucona i ma pani do wszystkich żal? Jeśli tak jest, znam psychologa, który…
Dziewczyna przerwała moją przemowę, machając mi przed nosem jedną z recept wypisanych przez doktor Sophię Schnabel.
– Z tego, co widzę, to raczej pan potrzebuje pomocy psychologa!
– Grzebała pani w moich rzeczach!
– Tak jest! – odpowiedziała, dolewając mi kawy.
Zachowywała się faktycznie dziwacznie. Nie wiedziałem, co robić. Zadzwonić po policję? A może wezwać lekarza? Gotów byłem się założyć, że miała jakieś problemy z wymiarem sprawiedliwości albo była psychicznie chora. Najprościej byłoby wyrzucić ją z domu, ale gdybym zaczął się z nią szarpać, jeszcze gotowa mnie oskarżyć o gwałt, a tego nie chciałem ryzykować.
– Nie spędziła pani nocy u siebie w domu! – stwierdziłem, próbując ostatniego argumentu. – Na pewno pani rodzina czy przyjaciele się denerwują. Jeśli pani chce kogoś powiadomić, proszę, oto mój telefon.
– Nie sądzę! Po pierwsze, nikt się o mnie nie martwi. To smutne, ale tak jest. A co do pańskiego telefonu, właśnie odcięto panu linię – rzuciła Billie, wracając do salonu.
Zobaczyłem, że podchodzi do wielkiego stołu, który służył mi za biurko. Z daleka z uśmiechem wskazała na piętrzącą się na nim stertę rachunków.
– Nic w tym dziwnego! Nie płaci pan za telefon od miesięcy! – rzekła.
Ta kropla przelała czarę. Rzuciłem się na nią i chwyciłem za ramiona. Trudno, jeśli mnie oskarżą. Wolałem to niż być z nią choćby sekundę dłużej. Trzymałem ją mocno, jedną ręką pod kolanami, drugą niżej talii. Wyrywała się ze wszystkich sił, ale ja nie puszczałem. Wyniosłem ją na taras, postawiłem w najdalszym kącie i wróciłem szybko do salonu, zamykając rozsuwane okno.
Sprawa załatwiona. Najlepsze są stare, sprawdzone metody. Po co znosiłem jej towarzystwo tak długo? W końcu pozbycie się jej nie było takie skomplikowane. Mimo że w moich powieściach pisałem coś zupełnie odwrotnego, czasem nie jest źle, gdy argument siły wygrywa ze słownym. Popatrzyłem na młodą kobietę zamkniętą na tarasie z uśmiechem satysfakcji. W odpowiedzi na mój dobry humor zobaczyłem, jak wyciąga w moim kierunku środkowy palec. Ale w końcu byłem sam! Potrzebowałem spokoju. Zamiast brać środek uspokajający, wziąłem mojego iPoda i tak jak czarownik szykujący magiczną miksturę przygotowałem sobie listę tytułów do słuchania złożoną z utworów Milesa Davisa, Johna Coltrane’a i Philipa Glassa. Podłączyłem iPoda do głośników i pokój wypełnił się pierwszymi dźwiękami Kind of Blue, najpiękniejszego utworu jazzowego świata. Tę płytę uwielbiali nawet przeciwnicy jazzu.
Poszedłem do kuchni i przygotowałem sobie drugą kawę. Wróciłem do salonu. Mój gość, miałem nadzieję, już znikł. Niestety. Najwyraźniej w złym humorze – znów eufemizm – dziewczyna tłukła serwis śniadaniowy. Dzbanek, talerzyki, filiżanki, szklana tacka – wszystko, co mogło się stłuc, pofrunęło na posadzkę z terakoty. Następnie dziewczyna zaczęła wściekle stukać w szybę drzwi, a na końcu rzuciła w nie krzesłem ogrodowym, ale ono tylko odskoczyło, bo szkło było kuloodporne.
– Ja jestem Billie! – wrzeszczała, ale szyba była dźwiękochłonna i ledwo ją słyszałem. Z pewnością cały ten hałas spowoduje, że zaraz wtrącą się sąsiedzi i na pewno niebawem zjawi się straż. Już oni uwolnią mnie od niej.
Teraz widziałem, że siedzi na tarasie pod oknem z twarzą zakrytą rękami. Wydawała się kompletnie załamana. Wzruszyła mnie jej rozpacz. Wpatrywałem się w nią, świadomy, że jej słowa, choć mnie nie przekonały, wzbudziły moje zainteresowanie.
Podniosła głowę. Między złotymi lokami zauważyłem jej oczy koloru wyblakłych niezapominajek. Przez kilka minut wytrzymałem najdelikatniejsze, a jednocześnie najbardziej rozbiegane spojrzenie, jakie zdarzyło mi się zobaczyć. Powoli podszedłem do tarasu, wciąż patrząc jej w oczy, szukając w nich jeśli nie prawdy, to choć wyjaśnienia. Wówczas zauważyłem, że jej powieki zadrżały jakby z bólu. Cofnąłem się i ujrzałem, że suknia cielistego koloru jest poplamiona krwią! Potem zobaczyłem nóż do chleba w jej dłoni i zrozumiałem, że się poraniła. Szarpnąłem szklane drzwi, żeby przyjść jej z pomocą, ale zablokowała klamkę stołem. Dlaczego? – spytałem wzrokiem. Odgadłem w jej oczach wyzwanie. Kilkakrotnie stuknęła w szybę lewą dłonią, która ociekała krwią. W końcu dłoń znieruchomiała. Ujrzałem, że wycięła nożem na skórze trzy cyfry.
9
Tatuaż na ramieniu
Spływające krwią cyfry tańczyły mi przed oczami:
Normalnie pierwszym moim odruchem byłoby wykręcić numer 911 i wezwać pogotowie, ale coś mi mówiło, żebym się nie spieszył. Rana na dłoni Billie bardzo krwawiła, ale z pewnością nie była śmiertelna. Jak miałem rozumieć ten gest? Dlaczego ta kobieta tak się pokaleczyła?
Bo jest nienormalna!
Dobrze, ale oprócz tego?
Bo nie chciałeś jej uwierzyć
Co za związek miała liczba 144 z jej opowieścią?
Billie znów zaczęła walić w szybę i zobaczyłem, że palcem wskazuje moją książkę leżącą na stole.
Moja powieść, historia, bohaterowie, fikcja, pomyślałem.
No tak, to było oczywiste. Chodzi o stronę 144. Schwyciłem książkę i zacząłem nerwowo przerzucać strony, aż ją znalazłem. Był to początek rozdziału, który brzmiał, jak następuje:
Następnego dnia po pierwszej nocy spędzonej z Jackiem Billie pojechała do Bostonu, do studia tatuażu.